Jesteśmy pod panowaniem ludzi wychowanych od pokoleń w etosie przywilejów władzy (nawet, jeśli kiedyś te przywileje nie były udziałem ich przodków), wzmocnionym przez ostatnie dwa pokolenia o przywilej własności.
Cały system prawny i kultura polityczna są konsekwentnie i kompetentnie przebudowywane tak, aby zabetonować owe przywileje (niezależnie od konkretnych osób) i utrudnić awans pionowy (za wyjątkiem drenażu mózgów, który jest kolejną formą osłabiania poddanych).
Rosnący lęk przed nadchodzącymi dziejącymi się kataklizmami - wojną, zapaścią gospodarczą i ekologiczną - wzmacnia podstawową reakcję władzy: okopania się.
W tej sytuacji apelowanie do rozumu, sumienia i innych części ciała władzy ma tylko jeden sens: udokumentowanie, że daliśmy im "beyond doubt" szansę na zmianę zachowania.
Ale zmiana ta nie nastąpi, jeśli nie zbudujemy naszej włanej agencji i podmiotowości politycznej. Jeśli nie będziemy w stanie odebrać im legitymizacji - i zerwać (a przynajmniej zmniejszyć) naszej ekonomicznej zależności od reglamentacji zasobów przez władzę i wyzysku przez kapitał.
Dopóki to nie nastąpi, to ani my (politycznie świadomi i przeciwni "systemowi"), ani reszta obywateli, nie będziemy mieć na co/kogo głosować - nogami, portfelem czy kartką wyborczą. I chocholi taniec będzie trwał.