A jeśli chcecie zrozumieć, co napędzało Rewolucjonistę znad Górnego Renu i podobnych jemu, a nie macie chęci tropić milenarystycznych buntowników i mistycznych anarchistów średniowiecza razem z prof. Normanem Cohnem – którego zresztą polecam, bo czyta się go jak powieść – to sięgnijcie po „Wojnę biedaków” Érika Vuillarda, książeczkę maleńką, lecz cudną.Autor niby śledzi losy Tomasza Münzera, teologa protestanckiego, kaznodziei i przywódcy chłopskiego powstania z początków XVI wieku, czyli jednego z tych bezbronnych proroków, którzy, zanim zostaną zamordowani, usiłują stworzyć ziemski raj, lecz wyznawców prowadzą do niego poprzez morze krwi.
Lecz ani fabuła ani bohater nie są osią tej prozy – i jeśli ich oczekujecie, łatwo tutaj o zawód – tylko marzenie o świecie sprawiedliwym, wędrujące poprzez średniowiecze i wczesną nowożytność wraz z gromadami głodnego, zrewoltowanego plebsu, przekraczające z ludowymi kaznodziejami i samozwańczymi mesjaszami granice, przesączające się spod okładek manuskryptów, kłapiące szczękami drukarskich pras.
Marzenie, które łączy niedosyt ewangelii, ukrywanej przez duchownych pod płaszczem skamieniałej, niepojętej dla ludu łaciny, z głodem całkowicie ziemskim i skręcającym trzewia. I to marzenie przez wieki nie daje się zdławić i nieustannie morfuje, raz obrasta ewangelicznymi frazami, raz podszywa się pod Słowo Boże, a raz wybucha gwałtownością pamfletów nawołujących do rzezi.
Równie zmienna i trudna do określenia jest proza Vuillarda, który z ogromną swobodą przerzuca się pomiędzy gatunkami, od eseju przechodzi do fikcji, ukrywa się bądź wynurza na powierzchnię własnej prozy, na przemian oddala się lub ogniskuje na szczegółach. Jednocześnie ta chłodna, oszczędna narracja ma niesamowity ładunek emocjonalny i – paradoksalnie – ponieważ jest fikcją, odsłania sensy, które niezmiernie trudno zwięźle pokazać w tekście naukowym.
Zresztą zobaczcie sami:
Pięćdziesiąt lat wcześniej popłynęły strumienie gorącej masy, spływały z Moguncji na całą Europę, płynęły między pagórkami wszystkich miast, między literami każdej nazwy, spływały rynnami, płynęły meandrami każdej myśli – i każda litera, każda cząstka koncepcji, każdy znak przestankowy zastygały w kawałeczkach metalu. Umieszczano je w drewnianej szufladzie. Ludzkie dłonie wybierały jeden po drugim i układały słowa, wersy, stronice. Posmarowano je tuszem i potężna siła powoli odciskała litery na papierze. Powtarzano to dziesiątki razy, po czym poskładano arkusze na cztery, na osiem, na szesnaście. Ułożono jedne na drugich, sklejono, pozszywano, oprawiono w skórę. Powstała księga. Biblia.
Tak tedy w ciągu trzech lat wykonano sto osiemdziesiąt sztuk, podczas gdy pojedynczy zakonnik sporządziłby w tym samym czasie tylko jedną kopię Pisma Świętego. I księgi zaczęły się mnożyć jak robactwo w ciele.
Oto więc mały Tomasz Münzer czytał Biblię, dorastał wraz z Ezechielem, Ozjaszem, Danielem, był to wszakże Ezechiel Gutenbergowy, Ozjasz Gutenbergowy i takiż Daniel – i kiedy chłopak zamykał za sobą koślawe, szorujące po ziemi drzwi, tkwił jeszcze długo na dole, w starej kuchni, i przecierał oczy. Nie widział, co widzi ani co powinien widzieć. Był samotny niczym złodziej i niewinny.
Nawet jeśli się zna wszystkie te monografie, począwszy od Elizabeth L. Eisenstein, o wczesnonowożytnej rewolucji druku, trzy krótkie akapity „Wojny biedaków” uderzają z niezwykłą siłą, ponieważ w cudownie obrazowy sposób przypominają, że druk nie był jedynie nowinką technologiczną, że za sprawą Gutenberga wydarzyło się coś wstrząsającego i obrazoburczego zarazem: Oto bowiem Słowo Boże zamknięto w metalu i poddano obróbce brudnymi rękoma drukarskich czeladników, rękoma, które nie dotykały na ołtarzu eucharystii, by mogło wzrastać i potężnieć w językach narodowych. Co Vuillard puentuje cudownie plebejską metaforą robactwa, które – jak przecież świetnie wiemy, odkąd Carlo Ginzburg opisał teogonię według pewnego heretyckiego młynarza – w wyobraźni ludowej bywa powiązane nie tylko z gniciem, ale i ze stwarzaniem i stworzeniem.
Wśród tego wszystkiego, w kuchni, gdzie miesi się ciasto i szlachtuje zwierzęta, mały chłopiec dorasta wśród biblijnych duchów, i na razie wciąż jest niewinny, lecz już staje się złodziejem Słowa, a za chwilę, gdy dorośnie, spróbuje wykraść swojemu Panu i jego ziemskim namiestnikom historię upadku i zbawienia.
Vuillard to mistrz, nic się nie dzieje w jego prozie przypadkowo.
Macie w tych paru pierwszych akapitach książki zapowiedź wszystkiego, co się zaraz wydarzy. Słowo i słuchacza. Chleb i nóż. Żywe robaki i martwe ciało.
I wszystkie chrystologiczne konotacje, które się pomiędzy nimi zawierają i rollercoasterem skojarzeń oraz metafor prowadzą nas w głąb średniowiecznej duchowości.
Dawno, dawno temu, kiedy młoda Ania bogobojnie studiowała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, historii średniowiecza uczył ją Leszek Wojciechowski, wówczas jeszcze nie profesor, tylko doktor, mocno już okrzepnięty w sobie, wciąż jednak chudy jak postny kiełbik i równie pryncypialny. W kolejnych blokach chronologiczno-tematycznych dawał nam do przeczytania wielkie ławice źródeł i opracowań, a nieobowiązkowo także literaturę piękną; swoją drogą ciekawa jestem, czy inni wykładowcy również tak robią, czy też to heretyckie podejście do kultury akademickiej.
Podsunął nam mnóstwo oczywistych i nieoczywistych lektur, ale najbardziej jestem wdzięczna za „Ognistego anioła” Walerego Briusowa.
Bo czasami fikcja sięga tam, dokąd nie doprowadzi nas naukowe opracowanie.
Tyle o Vuillardzie.