> każda możliwa dyskusja o zwierzętach
bambinizm to, bambinizm tamto
Wiecie, o czym jest oryginalny "Bambi" Felixa Saltena? O stresie mniejszościowym, ludobójstwie, pogromach i skutkach dorastania w chronicznym lęku na jednostkę i całe społeczeństwo.
Jak najbardziej to ludzkie.
[LICZNE SPOILERY]
To obraz skutków dominacji jednej grupy ludzi nad innymi i tego, co się dzieje, kiedy toleruje się bez oporu zbrodnicze skłonności dominanta. Alegoria tak paląco jasna, że aby jej nie odczytać, trzeba uwierzyć, że mamy tu do czynienia ze stuprocentowo realnymi zwierzętami i zignorować większość dialogów, a najlepiej zatrzymać się na filmie Disneya.
Jeżeli już kojarzy się, że najpierw była jakaś książka, to wiąże się ją powszechnie z klasyką dziecięcą. Osiągając zawrotną popularność jeszcze przed II wojną światową, powieść ta sprawiła, że amerykańska opinia publiczna zaczęła kochać wielkookie zwierzątka (w szczególności jelonki - choć oryginalny Bambi to... sarna!) i nienawidzić myśliwych. Równolegle zaś całe pokolenia zostały zbombardowane brutalnymi scenami śmierci i okaleczeń, bo przecież nic tak dobrze nie robi historii o dorastaniu chłopca, jak okrwawione trupy (spoiler: w książce nie mamy dokładnej sceny śmierci matki, ale nadrabiają to za nią inne postaci). A tu nie dość, że Salten napisał "Bambiego" z myślą o dorosłych (zresztą podobnie, jak jego kontynuację - swoją drogą jeszcze drastyczniejszą), że nie był przeciwnikiem polowań (do tego jeszcze dojdziemy), to jego tak obecnie krytykowana antropomorfizacja zwierząt... była w "Bambim" najzupełniej celowym zabiegiem.
Tak, są tam śliczne opisy przyrody, a zwierzęta (właściwie ludzie w kostiumach), choć mówią i myślą, wciąż zachowują się zgodnie ze swoją naturą i rytmem biologicznym, przejawiając dość wiarygodny dla swojego gatunku behawior (co samo w sobie pokazuje sporą nietrafność terminu "bambinizm" w oderwaniu od filmu Disneya). Ale to wcale nie jest główny temat "Bambiego".
Salten był Austriakiem o żydowskich korzeniach urodzonym w Budapeszcie (czy można mieć bardziej deterministyczne pochodzenie?) i żył w czasach chorobliwej ksenofobii: pochodu pangermanizmu i innych nacjonalizmów, antysemityzmu, nienawiści do Słowian, Romów, Rumunów, propagandy państwowej zorientowanej na kosmopolitycznym c.k. monarsze oraz tej oddolnej, cementującej podział na swoich i obcych (nawet nie kuście mnie do dygresji o Ferencu Molnarze i jego topornym instruktażu, jak zgnić za ojczyznę, który był waszą lekturą szkolną). Jego dzieciństwo przypadło na lata cesarsko-królewskiego równouprawnienia Żydów (na równi z wieloma innymi narodami, nie wyłączając Polaków). Dla ludzi niebędących Niemcami otworzyło się wówczas wiele szans, co wzmogło zazdrość dominującej do tej pory grupy etnicznej. Austriacy zrzekli się wielu (nie wszystkich) narzędzi bezpośredniego ucisku, ale w materii sekretnego nienawidzenia i nakręcania paniki przed mniejszościami być może przerośli swoich pruskich mistrzów (napisałem o tym bardzo długi tekst - dobrze wiecie który, a reszcie wrzucę w komentarzu). Salten, jako wiedeńczyk od wczesnego dzieciństwa, musiał pamiętać doskonale modę na przepełnione ksenofobią Heimatromanen, burmistrzowanie Karla Luegera (człowieka, który wedle własnych słów "sam decydował, kto jest Żydem"), czy wreszcie niespokojne lata międzywojnia i powolnego kruszenia się Rotes Wien (rządów socjaldemokratów w latach 20.-30.), którego upadek skończył się w Austrii wojną domową. Swoją najsłynniejszą książkę - zbanowaną przez malarza z wąsem jeszcze przed Anschlussem - oparł najprawdopodobniej właśnie o doświadczenie kochania życia i utrzymania jego woli w świecie, w którym wszystko (pozornie) chce cię zabić.
Nie odczytywałbym "Bambiego" jako historii o Żydach, choć to najprostsza z interpretacji - sugerowana tak przez osobę autora, jak i wszystkie te sceny, które zderzają tradycje zamkniętej społeczności z konsekwencjami odszczepieństwa (a nawet jedną bardzo jasną wzmiankę o Bogu). Ale większość tropów w "Bambim" jest uniwersalna dla dowolnego doświadczenia mniejszościowego.
Patrzcie:
Mamy tu (nieciągłe, acz stale obecne) poczucie zagrożenia przed grupą mającą nienaturalną przewagę (wcale nie jest ona tożsama z większością, bo zwierzęta przewyższają liczbowo ludzi - podobna była struktura etniczna i rozkład sił polityczno-militarnych dawnych Austro-Węgier), przeplatane okresami, kiedy wszystko jest... cóż, normalne, więc wydaje się znacznie wspanialsze, niż jest w rzeczywistości (kto tego nie przeżył, nie zrozumie). Gdy człowieka nie ma w lesie, życie zdaje się w nim toczyć ze zdwojoną siłą, jakby na zapas, a piękno tego, co Bambi w nim ogląda, regularnie zapiera mu dech w piersiach. Co ważne, powieść nie ma żadnej mocnej sceny pod koniec, porównywalnej z disnejowskim pożarem (jej dodanie jest zresztą całkowicie zrozumiałe ze względów dramaturgicznych, ale pozostawia pewien niesmak w zestawieniu z książką - ta utrzymuje zbliżony poziom podniesionego napięcia przez całą narrację).
Bambi zostaje postrzelony, ale to pretekst do jego zbliżenia z nieobecnym (pozornie zimnym) ojcem, nie punkt kulminacyjny. Ten zaś odchodzi od Bambiego powoli i z godnością - dobrze wiemy, że chodzi o jego śmierć, bo jesteśmy do tego konsekwentnie przygotowywani.
Stres i stałe spodziewanie się ataku wyostrzają zmysły, powodując nieufność (a czasami zachwyt pomieszany ze złością) wobec zjawisk nieszkodliwych i neutralnych, ale nieznanych (jak pierwsza burza) czy nieosiągalnych. Bambi i Falina boją się jeleni (Rothschildów?), równocześnie podziwiając ich królewskość i poniekąd pragnąc z nimi kontaktu i rozmowy (do których nigdy nie dochodzi w chaosie sprzecznych emocji). Z myśli jelenia dowiadujemy się, że owo zaciekawienie i podziw są wzajemne, choć nie tak silne, by złamać konwenanse i wykonać pierwszy krok. Zostaje to oczywiście odczytane jako wyniosłość. Jeleń - jak mrowie innych zwierząt - też jest obiektem polowania, teoretycznie mają zbieżne interesy, ale jego porozumienie z sarną jest niemożliwe wskutek różnicy perspektyw (majątku, zestawu uprzedzeń, kapitału społecznego, przywileju i jego braku; wtedy dochodziła jeszcze kastowość i betonowe granice klas społecznych, bezczelnie jawny, przezroczysty dla obu stron podział ludzi na lepszych i gorszych w obrębie tego samego społeczeństwa - nie tylko w kontekście rasistowskim, jako że najczęściej przebiegał przez tę samą grupę etniczną, religię i krąg kulturowy).
"Niebezpieczeństwo" w lesie to człowiek, opisywany ze zrozumiałą zgrozą - dziwnie płaska twarz bez sierści, stanie na tylnych nogach, dodatkowa łapa niosąca niewytłumaczalną śmierć, zapach doprowadzający "do obłędu", naśladowanie odgłosów samic - ale moim zdaniem bez nienawiści. Zwierzęta marzą, żeby odszedł, lecz nie fantazjują o zemście na nim; niektóre kpią z niego, wywyższając zdolności innych gatunków ponad ludzkie - i to jest typowe dla jednostek wymęczonych latami stresu mniejszościowego, podległości, ukrywania się. Inne wierzą nawet w dziwaczne obrazy rodem z Księgi Izajasza, wedle których pewnego dnia człowiek przyjdzie do lasu bez broni i będzie bawił się z nimi. Dziwują się historiom zwierząt, które powróciły z niewoli u niego, ale komentują je bardzo różnie. Salten nie precyzuje, co je motywuje do słuchania - ja uważam, że nie tylko chęć rozgryzienia człowieka i uniknięcia śmierci z jego ręki, a naturalne w takich warunkach nawiązywanie się (chwilowej i szybko rozpraszanej partykularnymi interesami) wspólnoty uciśnionych.
To wszystko nie prowadzi do prostego, "bambinistycznego" wniosku, że zwierzęta są tymi lepszymi, chyba że bardzo nie uważaliśmy przy czytaniu. W powieści Saltena - tej wersji pozbawionej disnejowskiego cukru - jest to o wiele bardziej zniuansowane, co zresztą prowadzi bohaterów do fałszywych wniosków o dobroci, nieśmiertelności i/lub wszechmocy człowieka, zarówno w czynieniu zła, jak i dobra. Mamy chociażby wątek Gobona, brata Faliny: słaby i chorowity, znika mniej więcej w tym punkcie powieści, w którym u Disneya człowiek na wizji zabija matkę głównego bohatera. Scena jego uprowadzenia jest równie dramatyczna: ani Bambi, ani nikt inny nie jest w stanie go uratować (nawet jego własna matka, wiedziona instynktem własnego przetrwania, porzuca go, ponieważ Gobo nie jest już w stanie uciekać). Całkowicie bezbronny, zostaje przejęty przez człowieka: odżywiony, rozpieszczony przez całą jego rodzinę, nosi wstążkę na szyi i uważa to za zaszczyt. W nie do końca wyjaśnionych okolicznościach powraca do lasu, ale jest już przypadkiem beznadziejnym: ma stępione instynkty, lekceważy sarnią tradycję, chełpi się przyjaźnią z człowiekiem. Wychodzi w biały dzień na łąkę, nie słyszy i nie widzi sygnałów niebezpieczeństwa, ma w pompie ostrzeżenia. Ginie idiotyczną śmiercią, wychodząc na spotkanie z myśliwym jak ufny cielak - wydany przez psy, z którymi tak się funflił.
Psy u Saltena to zdrajcy, pachołki, szmalcownicy - to oni budzą w zwierzętach leśnych prawdziwy wstręt i agresję (na równi z tymi gospodarskimi). Psy tropią, naprowadzają nagonkę, wydają na łup człowieka, są głuche na błagania o litość. Nie są w stanie przepuścić poranionemu lisowi, choć odwołuje się on do pokrewieństwa ("jesteśmy prawie braćmi") i prosi w desperacji o to, by pozwolono mu wykrwawić się w spokoju we własnej norze, nie na śniegu, pod strzelbą. Psy są gorsze do jakichkolwiek dzikich drapieżników (swoją drogą bardzo znamienne jest, że Bambiemu właściwie ani razu - nawet w dzieciństwie - tak naprawdę one nie zagrażają, a w każdym razie nie są nigdy obiektem "racjonalnego" lęku), ponieważ zdradzają swoją własną naturę: nawet nie zjadają tego, co upolowały, ale grzecznie przynoszą to pod nogi człowiekowi (faszyście). Lubują się w jego hekatombach, czerpią autentyczną radość ze służby reżimowi - w dodatku myślą, że robią dobrze. Nie muszę chyba mówić, jaką grupę zawodową przypominają najbardziej.
I jeszcze o "nienaukowym" podejściu do zachowań zwierząt. Salten znał środkowoeuropejski las tak dobrze, jak mógł go znać człowiek lat 20. XX wieku bez wykształcenia kierunkowego w zakresie nauk przyrodniczych, i w "Bambim" daje temu wyraz bez przerwy. Był dobrym obserwatorem: jego sarny nie znają chociażby uczuć w ludzkim rozumieniu, o ich nastawieniu do siebie nawzajem decydują pory roku. Matka kocha małe, jak długo jest ono małe. Samce trzymają się z dala od rodzin, przejawiając wobec dzieci przyjacielskie uczucia jedynie zimą, gdy trzymanie się grupy zapewnia przetrwanie. Atakują młodego, ledwo ten odrośnie od ziemi i zacznie stanowić pozór konkurenta. Bambi odczuwa pociąg do Faliny tylko tak długo, jak nakazują mu hormony - zapytany przez nią później, czy ją kocha, choć kochał "szalenie", odpowiada: "nie wiem".
Podobnie jest z rozumem zwierząt: postaci mają bez przerwy swoje (bardzo ludzkie) refleksje, ale te mają służyć raczej za lustro naszej rzeczywistości, a nie za odbicie ich "mądrości". Ta przejawia się w instynkcie, ratującym lub rujnującym życie. Zwierzę u Saltena często "wie" coś samo z siebie, nie z doświadczenia. Ulega też "głupocie" instynktu - dokładnie tak, jak należałoby się spodziewać, biorąc poprawkę na różnice gatunkowe i kwestię woli. Gdy jest chore, pewne zioła smakują mu same z siebie, a przerażone, podrywa się do biegu i lotu - nawet tam, gdzie o fizycznym przetrwaniu decyduje przyczajka i powolne wycofanie się.
Jeżeli Salten uprawia gdzieś "bambinizm" w słownikowym znaczeniu, to w postaciach doświadczonych przywódców, zdolnych przechytrzyć myśliwego. Ale i ich fortele wynikają właściwie tylko z adaptacji, nie ma tam (z wyjątkiem może sceny ocalenia zająca z wnyków) żadnej boskiej interwencji ani nadprzyrodzonych zdolności do wykraczania postaci poza swój gatunek. Znamienna jest scena, w której bażant uspokaja swoje stadko, nakazując innym ptakom opanować pokusę lotu - tylko po to, by po chwili poderwać się samemu i paść pod kulą.
Salten nie był nawet przeciwny polowaniom jako takim - SAM BYŁ PIEPRZONYM MYŚLIWYM. Progresywnym jak na swoje czasy, możemy mu od biedy przyznać: krytykował myślistwo "nieodpowiedzialne", bezmyślne przygarnianie dzikich zwierząt, niszczenie drzewostanów nieodpowiedzialną gospodarką leśną. Ale zabijał zwierzęta, zjadał je, najprawdopodobniej prywatnie uznawał je za byty niższe od ludzi, wymagające ludzkiej opieki (jak uważał ogół tamtej epoki), a na pewno dobrze rozumiał rozdźwięk pomiędzy naturą a ludzkim decorum. Upominał nawet swoich angielskich wydawców za cenzurowanie opisów (szczególnie interesujący przypadek dotyczył... życia seksualnego łosi).
Chyba nie był też szczególnie szczęśliwy z tego, co Disney jeszcze za jego życia zrobił z jego książki. Pomyślcie o tym następnym razem, jak użyjecie gdzieś terminu "bambinizm".
PS ja lubię film Disneya, serio. Jako osobne dzieło. Muzykę z niego mam nawet na playlistach