Rozmyślając o powyższych tekstach i o oburzonych postach zarówno w obronie biednych żołnierzyków jak i przeciwko bandytom w mundurach (te same osoby, oczywiście), doszedłem do dwóch konkluzji:
1. Odpowiedzialność za śmierć lub zranienie żołnierza, wysłanego do akcji bez adekwatnego przeszkolenia, wyposażenia i wsparcia, spoczywa w lwiej części na tych, co go do akcji wysłali. Na jego przełożonych, i na mocodawcach politycznych (w tym na oczadziałych nacjonalizmem i militaryzmem rodakach).
2. Tak bulwersujące wielu zdjęcia DIY pałek, łuków i proc (tak, brzydkie napisy są dowodem demoralizacji i żołnierzy, i społeczeństwa, które ich wychowało) dla mnie są wyrazem prób konstruktywnego poradzenia sobie z niemożliwą sytuacją, w jakiej tych żołnierzy postawiono.
Otóż przydzielono im zadania typu policyjnego - odstraszanie, kontrola tłumu, zatrzymanie i konwojowanie. Policja do takich celów ma całą gamę narzędzi nie(koniecznie)zabójczych: kajdanki, pałki, miotacze gazu, granaty gazowe i hukowe, armatki wodne, strzelby gładkolufowe i co tam jeszcze przeoczyłem. Policja jest też (w teorii) przeszkolona do takich działań zarówno w sensie obsługi broni, jaki i działań w formacji. W dodatku (też teoretycznie) działa w ramach ustalonych do tego celu procedur i przepisów prawa.
A co dostali żołnierze?
Teoretycznie:
...tarcze ochronne, kajdanki jednorazowe, przyłbice do hełmów, ochraniacze czy pałki, a także ręczne i plecakowe miotacze gazu pieprzowego.
To pochodzi ze świeżo (13.06) opublikowanego doniesienia PAP o posiedzeniu podkomisji stałej do spraw społecznych w wojsku.
Ale standardowe wyposażenie żołnierza wojsk lądowych nie zawiera nic, co byłoby przydatne do akcji policyjnych. A informacji o ilościach zakupionego policyjnego sprzętu - brak, co wyróżnia się tekście, bo inne zasoby są przynajmniej z grubsza określone ilościowo.
Po drugie, pomimo radosnych informacji o zakupie dodatkowych środków (o środkach "przymusu bezpośredniego" już nie ma tam mowy), notka PAP kończy się wezwaniem, aby żołnierzom pozwolić się samodzielnie doposażać - a to już jest czerwone światło i dzwonek alarmowy w jednym.
Sytuacja dla szeregowego żołnierza bez wyjścia. Albo nie wykona rozkazu, przepuści "agresora" - nie wiem czy wtedy sąd polowy, ale na pewno nie będzie miło. Albo użyje tego, co ma na stanie: bagnetu, kolby (od Grotów się podobno łatwo odłamują), wreszcie granatów i ostrej amunicji - chryja niesamowita, ŻW, prokurator, a jeszcze jak trafi kogoś po białoruskiej stronie, to już ogóle "Jak wywołałem III wojnę światową".
Nasi majsterkowicze wybrali więc rozwiązanie, które niesie najmniejsze zagrożenie konsekwencjami prawnymi, jest zarazem konstruktywne i zdroworozsądkowe - zrobili trochę pałek, trochę proc i jakiś łuk - broń nieśmiercionośna, pozwalająca im jakoś-tam wykonać rozkazy, a jednocześnie niekoniecznie zabić, czy poważnie zranić "agresora". Nie powodował nimi humanitaryzm, zapewne, a raczej typowe dla polskiej armii dupokryjstwo (oraz typowa dla szeregowych żołnierzy kreatywność).
Niemniej skutek nie zasługuje moim zdaniem na święte oburzenie - w każdym razie nie wobec bezpośrednich autorów.
Fotografie: Mikołaj Kiembłowski