Śmierć, strach, prześladowania, zwierzęta, myśliwi. Bambinizm nie jest wcale piękny. Jest brutalnie realistyczny.
#LeonNifla #Uwolnione z FB #zdecenzurowane #śmierć #strach #prześladowania #polityka #zwierzęta #myśliwi #Bambinizm
> każda możliwa dyskusja o zwierzętachbambinizm to, bambinizm tamto
Wiecie, o czym jest oryginalny "Bambi" Felixa Saltena? O stresie mniejszościowym, ludobójstwie, pogromach i skutkach dorastania w chronicznym lęku na jednostkę i całe społeczeństwo.Jak najbardziej to ludzkie.
[LICZNE SPOILERY]
To obraz skutków dominacji jednej grupy ludzi nad innymi i tego, co się dzieje, kiedy toleruje się bez oporu zbrodnicze skłonności dominanta. Alegoria tak paląco jasna, że aby jej nie odczytać, trzeba uwierzyć, że mamy tu do czynienia ze stuprocentowo realnymi zwierzętami i zignorować większość dialogów, a najlepiej zatrzymać się na filmie Disneya.
Jeżeli już kojarzy się, że najpierw była jakaś książka, to wiąże się ją powszechnie z klasyką dziecięcą. Osiągając zawrotną popularność jeszcze przed II wojną światową, powieść ta sprawiła, że amerykańska opinia publiczna zaczęła kochać wielkookie zwierzątka (w szczególności jelonki - choć oryginalny Bambi to... sarna!) i nienawidzić myśliwych. Równolegle zaś całe pokolenia zostały zbombardowane brutalnymi scenami śmierci i okaleczeń, bo przecież nic tak dobrze nie robi historii o dorastaniu chłopca, jak okrwawione trupy (spoiler: w książce nie mamy dokładnej sceny śmierci matki, ale nadrabiają to za nią inne postaci). A tu nie dość, że Salten napisał "Bambiego" z myślą o dorosłych (zresztą podobnie, jak jego kontynuację - swoją drogą jeszcze drastyczniejszą), że nie był przeciwnikiem polowań (do tego jeszcze dojdziemy), to jego tak obecnie krytykowana antropomorfizacja zwierząt... była w "Bambim" najzupełniej celowym zabiegiem.Tak, są tam śliczne opisy przyrody, a zwierzęta (właściwie ludzie w kostiumach), choć mówią i myślą, wciąż zachowują się zgodnie ze swoją naturą i rytmem biologicznym, przejawiając dość wiarygodny dla swojego gatunku behawior (co samo w sobie pokazuje sporą nietrafność terminu "bambinizm" w oderwaniu od filmu Disneya). Ale to wcale nie jest główny temat "Bambiego".
Salten był Austriakiem o żydowskich korzeniach urodzonym w Budapeszcie (czy można mieć bardziej deterministyczne pochodzenie?) i żył w czasach chorobliwej ksenofobii: pochodu pangermanizmu i innych nacjonalizmów, antysemityzmu, nienawiści do Słowian, Romów, Rumunów, propagandy państwowej zorientowanej na kosmopolitycznym c.k. monarsze oraz tej oddolnej, cementującej podział na swoich i obcych (nawet nie kuście mnie do dygresji o Ferencu Molnarze i jego topornym instruktażu, jak zgnić za ojczyznę, który był waszą lekturą szkolną). Jego dzieciństwo przypadło na lata cesarsko-królewskiego równouprawnienia Żydów (na równi z wieloma innymi narodami, nie wyłączając Polaków). Dla ludzi niebędących Niemcami otworzyło się wówczas wiele szans, co wzmogło zazdrość dominującej do tej pory grupy etnicznej. Austriacy zrzekli się wielu (nie wszystkich) narzędzi bezpośredniego ucisku, ale w materii sekretnego nienawidzenia i nakręcania paniki przed mniejszościami być może przerośli swoich pruskich mistrzów (napisałem o tym bardzo długi tekst - dobrze wiecie który, a reszcie wrzucę w komentarzu). Salten, jako wiedeńczyk od wczesnego dzieciństwa, musiał pamiętać doskonale modę na przepełnione ksenofobią Heimatromanen, burmistrzowanie Karla Luegera (człowieka, który wedle własnych słów "sam decydował, kto jest Żydem"), czy wreszcie niespokojne lata międzywojnia i powolnego kruszenia się Rotes Wien (rządów socjaldemokratów w latach 20.-30.), którego upadek skończył się w Austrii wojną domową. Swoją najsłynniejszą książkę - zbanowaną przez malarza z wąsem jeszcze przed Anschlussem - oparł najprawdopodobniej właśnie o doświadczenie kochania życia i utrzymania jego woli w świecie, w którym wszystko (pozornie) chce cię zabić.
Nie odczytywałbym "Bambiego" jako historii o Żydach, choć to najprostsza z interpretacji - sugerowana tak przez osobę autora, jak i wszystkie te sceny, które zderzają tradycje zamkniętej społeczności z konsekwencjami odszczepieństwa (a nawet jedną bardzo jasną wzmiankę o Bogu). Ale większość tropów w "Bambim" jest uniwersalna dla dowolnego doświadczenia mniejszościowego.
Patrzcie:
Mamy tu (nieciągłe, acz stale obecne) poczucie zagrożenia przed grupą mającą nienaturalną przewagę (wcale nie jest ona tożsama z większością, bo zwierzęta przewyższają liczbowo ludzi - podobna była struktura etniczna i rozkład sił polityczno-militarnych dawnych Austro-Węgier), przeplatane okresami, kiedy wszystko jest... cóż, normalne, więc wydaje się znacznie wspanialsze, niż jest w rzeczywistości (kto tego nie przeżył, nie zrozumie). Gdy człowieka nie ma w lesie, życie zdaje się w nim toczyć ze zdwojoną siłą, jakby na zapas, a piękno tego, co Bambi w nim ogląda, regularnie zapiera mu dech w piersiach. Co ważne, powieść nie ma żadnej mocnej sceny pod koniec, porównywalnej z disnejowskim pożarem (jej dodanie jest zresztą całkowicie zrozumiałe ze względów dramaturgicznych, ale pozostawia pewien niesmak w zestawieniu z książką - ta utrzymuje zbliżony poziom podniesionego napięcia przez całą narrację).
Bambi zostaje postrzelony, ale to pretekst do jego zbliżenia z nieobecnym (pozornie zimnym) ojcem, nie punkt kulminacyjny. Ten zaś odchodzi od Bambiego powoli i z godnością - dobrze wiemy, że chodzi o jego śmierć, bo jesteśmy do tego konsekwentnie przygotowywani.Stres i stałe spodziewanie się ataku wyostrzają zmysły, powodując nieufność (a czasami zachwyt pomieszany ze złością) wobec zjawisk nieszkodliwych i neutralnych, ale nieznanych (jak pierwsza burza) czy nieosiągalnych. Bambi i Falina boją się jeleni (Rothschildów?), równocześnie podziwiając ich królewskość i poniekąd pragnąc z nimi kontaktu i rozmowy (do których nigdy nie dochodzi w chaosie sprzecznych emocji). Z myśli jelenia dowiadujemy się, że owo zaciekawienie i podziw są wzajemne, choć nie tak silne, by złamać konwenanse i wykonać pierwszy krok. Zostaje to oczywiście odczytane jako wyniosłość. Jeleń - jak mrowie innych zwierząt - też jest obiektem polowania, teoretycznie mają zbieżne interesy, ale jego porozumienie z sarną jest niemożliwe wskutek różnicy perspektyw (majątku, zestawu uprzedzeń, kapitału społecznego, przywileju i jego braku; wtedy dochodziła jeszcze kastowość i betonowe granice klas społecznych, bezczelnie jawny, przezroczysty dla obu stron podział ludzi na lepszych i gorszych w obrębie tego samego społeczeństwa - nie tylko w kontekście rasistowskim, jako że najczęściej przebiegał przez tę samą grupę etniczną, religię i krąg kulturowy).
"Niebezpieczeństwo" w lesie to człowiek, opisywany ze zrozumiałą zgrozą - dziwnie płaska twarz bez sierści, stanie na tylnych nogach, dodatkowa łapa niosąca niewytłumaczalną śmierć, zapach doprowadzający "do obłędu", naśladowanie odgłosów samic - ale moim zdaniem bez nienawiści. Zwierzęta marzą, żeby odszedł, lecz nie fantazjują o zemście na nim; niektóre kpią z niego, wywyższając zdolności innych gatunków ponad ludzkie - i to jest typowe dla jednostek wymęczonych latami stresu mniejszościowego, podległości, ukrywania się. Inne wierzą nawet w dziwaczne obrazy rodem z Księgi Izajasza, wedle których pewnego dnia człowiek przyjdzie do lasu bez broni i będzie bawił się z nimi. Dziwują się historiom zwierząt, które powróciły z niewoli u niego, ale komentują je bardzo różnie. Salten nie precyzuje, co je motywuje do słuchania - ja uważam, że nie tylko chęć rozgryzienia człowieka i uniknięcia śmierci z jego ręki, a naturalne w takich warunkach nawiązywanie się (chwilowej i szybko rozpraszanej partykularnymi interesami) wspólnoty uciśnionych.
To wszystko nie prowadzi do prostego, "bambinistycznego" wniosku, że zwierzęta są tymi lepszymi, chyba że bardzo nie uważaliśmy przy czytaniu. W powieści Saltena - tej wersji pozbawionej disnejowskiego cukru - jest to o wiele bardziej zniuansowane, co zresztą prowadzi bohaterów do fałszywych wniosków o dobroci, nieśmiertelności i/lub wszechmocy człowieka, zarówno w czynieniu zła, jak i dobra. Mamy chociażby wątek Gobona, brata Faliny: słaby i chorowity, znika mniej więcej w tym punkcie powieści, w którym u Disneya człowiek na wizji zabija matkę głównego bohatera. Scena jego uprowadzenia jest równie dramatyczna: ani Bambi, ani nikt inny nie jest w stanie go uratować (nawet jego własna matka, wiedziona instynktem własnego przetrwania, porzuca go, ponieważ Gobo nie jest już w stanie uciekać). Całkowicie bezbronny, zostaje przejęty przez człowieka: odżywiony, rozpieszczony przez całą jego rodzinę, nosi wstążkę na szyi i uważa to za zaszczyt. W nie do końca wyjaśnionych okolicznościach powraca do lasu, ale jest już przypadkiem beznadziejnym: ma stępione instynkty, lekceważy sarnią tradycję, chełpi się przyjaźnią z człowiekiem. Wychodzi w biały dzień na łąkę, nie słyszy i nie widzi sygnałów niebezpieczeństwa, ma w pompie ostrzeżenia. Ginie idiotyczną śmiercią, wychodząc na spotkanie z myśliwym jak ufny cielak - wydany przez psy, z którymi tak się funflił.
Psy u Saltena to zdrajcy, pachołki, szmalcownicy - to oni budzą w zwierzętach leśnych prawdziwy wstręt i agresję (na równi z tymi gospodarskimi). Psy tropią, naprowadzają nagonkę, wydają na łup człowieka, są głuche na błagania o litość. Nie są w stanie przepuścić poranionemu lisowi, choć odwołuje się on do pokrewieństwa ("jesteśmy prawie braćmi") i prosi w desperacji o to, by pozwolono mu wykrwawić się w spokoju we własnej norze, nie na śniegu, pod strzelbą. Psy są gorsze do jakichkolwiek dzikich drapieżników (swoją drogą bardzo znamienne jest, że Bambiemu właściwie ani razu - nawet w dzieciństwie - tak naprawdę one nie zagrażają, a w każdym razie nie są nigdy obiektem "racjonalnego" lęku), ponieważ zdradzają swoją własną naturę: nawet nie zjadają tego, co upolowały, ale grzecznie przynoszą to pod nogi człowiekowi (faszyście). Lubują się w jego hekatombach, czerpią autentyczną radość ze służby reżimowi - w dodatku myślą, że robią dobrze. Nie muszę chyba mówić, jaką grupę zawodową przypominają najbardziej.
I jeszcze o "nienaukowym" podejściu do zachowań zwierząt. Salten znał środkowoeuropejski las tak dobrze, jak mógł go znać człowiek lat 20. XX wieku bez wykształcenia kierunkowego w zakresie nauk przyrodniczych, i w "Bambim" daje temu wyraz bez przerwy. Był dobrym obserwatorem: jego sarny nie znają chociażby uczuć w ludzkim rozumieniu, o ich nastawieniu do siebie nawzajem decydują pory roku. Matka kocha małe, jak długo jest ono małe. Samce trzymają się z dala od rodzin, przejawiając wobec dzieci przyjacielskie uczucia jedynie zimą, gdy trzymanie się grupy zapewnia przetrwanie. Atakują młodego, ledwo ten odrośnie od ziemi i zacznie stanowić pozór konkurenta. Bambi odczuwa pociąg do Faliny tylko tak długo, jak nakazują mu hormony - zapytany przez nią później, czy ją kocha, choć kochał "szalenie", odpowiada: "nie wiem".
Podobnie jest z rozumem zwierząt: postaci mają bez przerwy swoje (bardzo ludzkie) refleksje, ale te mają służyć raczej za lustro naszej rzeczywistości, a nie za odbicie ich "mądrości". Ta przejawia się w instynkcie, ratującym lub rujnującym życie. Zwierzę u Saltena często "wie" coś samo z siebie, nie z doświadczenia. Ulega też "głupocie" instynktu - dokładnie tak, jak należałoby się spodziewać, biorąc poprawkę na różnice gatunkowe i kwestię woli. Gdy jest chore, pewne zioła smakują mu same z siebie, a przerażone, podrywa się do biegu i lotu - nawet tam, gdzie o fizycznym przetrwaniu decyduje przyczajka i powolne wycofanie się.Jeżeli Salten uprawia gdzieś "bambinizm" w słownikowym znaczeniu, to w postaciach doświadczonych przywódców, zdolnych przechytrzyć myśliwego. Ale i ich fortele wynikają właściwie tylko z adaptacji, nie ma tam (z wyjątkiem może sceny ocalenia zająca z wnyków) żadnej boskiej interwencji ani nadprzyrodzonych zdolności do wykraczania postaci poza swój gatunek. Znamienna jest scena, w której bażant uspokaja swoje stadko, nakazując innym ptakom opanować pokusę lotu - tylko po to, by po chwili poderwać się samemu i paść pod kulą.
Salten nie był nawet przeciwny polowaniom jako takim - SAM BYŁ PIEPRZONYM MYŚLIWYM. Progresywnym jak na swoje czasy, możemy mu od biedy przyznać: krytykował myślistwo "nieodpowiedzialne", bezmyślne przygarnianie dzikich zwierząt, niszczenie drzewostanów nieodpowiedzialną gospodarką leśną. Ale zabijał zwierzęta, zjadał je, najprawdopodobniej prywatnie uznawał je za byty niższe od ludzi, wymagające ludzkiej opieki (jak uważał ogół tamtej epoki), a na pewno dobrze rozumiał rozdźwięk pomiędzy naturą a ludzkim decorum. Upominał nawet swoich angielskich wydawców za cenzurowanie opisów (szczególnie interesujący przypadek dotyczył... życia seksualnego łosi).
Chyba nie był też szczególnie szczęśliwy z tego, co Disney jeszcze za jego życia zrobił z jego książki. Pomyślcie o tym następnym razem, jak użyjecie gdzieś terminu "bambinizm".
PS ja lubię film Disneya, serio. Jako osobne dzieło. Muzykę z niego mam nawet na playlistach
#Uwolnione z FB #TomNicholson #TheAtlantic #Tłumaczenie #PawełPotoroczyn #USA #Rosja #Ukraina #Trump #JDVance #MarcoRubio #Zelenski
Tom Nichols dla The Atlantic
TO BYŁA PUŁAPKA
Piątek, 28 lutego 2025 – dzień, który przejdzie do historii jako jedna z najczarniejszych kart amerykańskiej dyplomacji.
Pomijając na moment kompletny brak klasy, z jakim Donald Trump i jego wiceprezydent J.D. Vance potraktowali Wołodymyra Zełenskiego w Białym Domu, warto skupić się na szerszym kontekście tego wydarzenia. To nie była zwykła polityczna konfrontacja – to była zdrada lojalnego sojusznika, przygotowana najpewniej po to, by Trump mógł później dogadać się z Władimirem Putinem i sprzedać Ukrainę w zamian za „pokój” na rosyjskich warunkach.
Doradcy prezydenta już ogłosili spotkanie sukcesem, twierdząc, że „przede wszystkim postawili Amerykę na pierwszym miejscu”. Zwolennicy Trumpa będą zapewne próbować tłumaczyć ten spektakl jako „szczerą wymianę zdań”, ale każdy, kto oglądał spotkanie, widział coś innego: przemyślaną pułapkę. Trump zarzucał Zełenskiemu powtarzane przez Kreml tezy – że Ukraina rzekomo prowokuje wojnę światową – a wszystko po to, by na oczach Amerykanów upokorzyć ukraińskiego prezydenta i znaleźć pretekst do tego, co od dawna planuje: zakończenia wojny na warunkach Rosji.
Trump, jak podają źródła, poważnie rozważa natychmiastowe wstrzymanie całej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Powód? Rzekoma „nieustępliwość” Zełenskiego podczas spotkania.
Obecność J.D. Vance’a w Białym Domu również nie była przypadkowa. Wiceprezydent zazwyczaj pozostaje w cieniu, zajmując się jedynie podsycaniem kontrowersji na prawicowych portalach społecznościowych. Tym razem jednak odegrał rolę głównego prowokatora, który miał nie tylko atakować Zełenskiego, ale i upewnić się, że Trump nie pozostanie bez wsparcia.
Marco Rubio, teoretycznie najwyższy rangą dyplomata w administracji, siedział w milczeniu, podczas gdy Vance perorował jak nadgorliwy student pierwszego roku politologii. W pewnym momencie wiceprezydent skrytykował Zełenskiego za rzekomy brak wdzięczności wobec Trumpa. Następnie, w skrajnej hipokryzji, oburzył się, że Zełenski „próbuje rozgrywać tę sprawę w amerykańskich mediach”. Tyle, że to było dokładnie to, na co liczyli Trump i Vance. Wkrótce obaj wrzeszczeli na Zełenskiego, a Trump powiedział wprost: „To będzie świetna telewizja”.
Podczas spotkania amerykański prezydent brzmiał chwilami jak mafijny boss – „Nie masz kart do gry”, „Jesteś pogrzebany” – ale w końcu zabrzmiał jak nikt inny, tylko sam Putin, oskarżając Zełenskiego o „igranie z III wojną światową”. Jakby to Zełenski, a nie Rosja, rozpętał największy konflikt w Europie od czasów II wojny światowej.
Po spotkaniu Trump wydał oświadczenie, które można by równie dobrze opublikować w Moskwie:
„Uznałem, że prezydent Zełenski nie jest gotowy na pokój, jeśli bierze w nim udział Ameryka, bo sądzi, że daje mu to przewagę negocjacyjną. Ja nie chcę przewagi – chcę POKOJU. On okazał brak szacunku wobec Stanów Zjednoczonych w ich ukochanym Gabinecie Owalnym. Może wrócić, gdy będzie gotowy na pokój.”
Zełenski nie miał szans na uczciwą rozmowę. Kiedy pokazał Trumpowi zdjęcia okaleczonych ukraińskich żołnierzy, amerykański prezydent wzruszył ramionami: „Ciężka sprawa”. Wydaje się, że ktoś podpowiedział Zełenskiemu, że Trump reaguje lepiej na obrazy niż na słowa – ale tym razem Trump konsekwentnie trzymał się wcześniej ustalonej narracji.
Vance natomiast odegrał rolę nadgorliwego pomagiera, który dbał o to, by Trump miał wystarczające wsparcie, jednocześnie atakując gościa. Wiceprezydent to człowiek, który nie ma nic do powiedzenia w poważnych kwestiach, ale uwielbia wciskać się w poważne sytuacje. Tym razem jednak stawką nie była zwykła polityczna kłótnia, lecz przyszłość Zachodu.
Dzisiejsze spotkanie oraz haniebne głosowanie USA w ONZ potwierdziły jedno: Ameryka jest teraz po stronie Rosji, przeciwko Ukrainie, Europie i reszcie wolnego świata. Trudno było patrzeć, jak prezydent USA poniża odważnego sojusznika, zachowując się jak sfrustrowany starzec, który krzyczy na telewizor.
Zełenski przeżył tragedie i ryzykował życie w sposób, którego ludzie tacy jak Trump czy Vance nigdy nie doświadczyli. (Vance był oficerem PR w najpotężniejszej armii świata – nigdy nie musiał siedzieć w bunkrze podczas rosyjskiego ostrzału). Nawet jeśli Kongres nadal będzie wspierał Ukrainę, nie da się cofnąć hańby, którą dziś sprowadzono na Amerykę.
Nie można jednak ignorować strategicznych konsekwencji tego spotkania. To katastrofa – dla Stanów Zjednoczonych, dla ich sojuszy i dla całego wolnego świata. Trump otwarcie zdradza wartości, których Ameryka broniła od 80 lat. Globalny ład oparty na pokoju i bezpieczeństwie właśnie się rozpada. Rosyjscy autokraci, po trzech latach rzezi, patrzą na świat z nadzieją, że zamiast trafić przed trybunał za zbrodnie wojenne, będą mogli bezkarnie świętować zdobycze.
Krótko po tym, jak Trump wyrzucił Zełenskiego z Białego Domu, rosyjski propagandzista Dmitrij Miedwiediew zamieścił triumfalny wpis: „Bezczelna świnia w końcu dostała porządną nauczkę w Gabinecie Owalnym.”
Piątek, 28 lutego 2025 roku, zapisze się na kartach historii jako jeden z najbardziej ponurych dni w amerykańskiej dyplomacji – początek długoterminowej katastrofy, którą będzie musiał znosić każdy Amerykanin, każdy sojusznik USA i każdy, komu zależy na przyszłości demokracji. Po miesiącu autorytarnego chaosu w Ameryce, zdrada Ukrainy przez Biały Dom stała się jego zwieńczeniem.
Putin, wraz z innymi dyktatorami na świecie, może w końcu spojrzeć na Trumpa z pewnością i pomyśleć: jeden z nas.
Kierunkowy74 reshared this.
#MikołajSusujew #Uwolnione z FB #Ukraina #Rosja #USA #Trump #Zelenski #Putin
Drodzy Państwo, przestańcie, proszę, bombardować mnie wypowiedziami Kraśko i podobnymi do tej analiz sytuacji. Ja nie widzę dla siebie nic wartościowego w tego typu ocenach poza potwierdzeniem tego co pisałem w poprzednim tekście.--- Po pierwsze, oczywiście mąż stanu musi czasem trzymać język za zębami i uciszyć swoje ego w sytuacji kiedy od jego zachowania zależą losy jego kraju. ALE TO ABSOLUTNIE NIE JEST TEN WYPADEK. Wymagania Ukrainy w tej sytuacji są bardzo skromne i absolutnie racjonalne. Ukraińcy już nie proszą o gwarancji bezpieczeństwa ze strony USA w postaci wojsk, nie proszą o dołączenie do NATO, godzą się na kontrolę Rosji nad terenami okupowanymi. Ale absolutnie racjonalne minimum i czerwona linia dla Ukrainy - to zabezpieczenie jej własnej armii by mogła dalej trzymać tą linię frontu i mieć szansę dalej się bronić. Bez tego żadne porozumienie amerykańsko-rosyjskie nad ich głowami nie ma zupełnie sensu dla Ukrainy. Bo ono nie daje żadnych szans na przetrwanie Ukrainie. Żadnych.
I ja pisałem wcześniej iż ta umowa o zasobach pokaże realne intencje Amerykanów. I żadne propozycje dozbrojenia Ukrainy w zamian za zasoby tam się nie pojawiły. I mimo to Ukraina nadal ugięła się i zgodziła. Więc czy trzeba się narazić na upokorzenie i uciszyć swoje ego dla dobra kraju jak mówi Kraśko? Tak. Ale Amerykanie żądają posłuszeństwa i błagania na kolanach NIE DAJĄC W ZAMIAN NIC. To nie jest nawet traktowanie drugiej strony jak wasala tylko jako kolonii. Posiadłości, którą można przehandlować za coś w rozmowach z innym mocarstwem.
---- Po drugie. Ciężko mnie oskarżyć o to, że jestem naiwny i nie wiem o tym jak skorumpowana jest Ukraina. Napisałem swego czasu serię długich tekstów o nazwie "Anatomia ukraińskiej korupcji" gdzie opisałem fundamenty na których trzyma się ukraiński system korupcyjny i oligarchiczny. Dla zainteresowanych, link w komentarzu. W Polsce tak wielu mówi o korupcji na Ukrainie jednocześnie tak mało na ten temat wiedząc i tak mało się nim interesując. Moje teksty na ten temat okazały się być najmniej popularnymi z tych które napisałem.
Dlaczego o tym mówię, - dlatego iż mając pełną świadomość tego jak wygląda w rzeczywistości korupcja na Ukrainie, ja stwierdzam jednoznacznie iż narracja MAGA o rozkradaniu amerykańskiej pomocy na Ukrainie JEST TYLKO I WYŁĄCZNIE NARZĘDZIEM NACISKU I USPRAWIEDLIWIENIEM DLA PRZERWANIA POMOCY. Nic poza tym. To jest związane z tym jak wygląda realna struktura tej pomocy, jak są wydawane te pieniądze i również z tym, że w rzeczywistości amerykańska strona cały czas monitorowała to jak pieniądze są wydawane. Nie mówiąc już o mniej oczywistych faktach, takich jak to na przykład, że USA mają ogromny wpływ na to jak się formuje ukraińskie struktury antykorupcyjne.
---- Po trzecie. Źródło problemu tej sytuacji dla mnie jest to że USA chcą i mieć ciastko i zjeść ciastko. Czyli USA chcą wmówić wszystkim, że to oni ponosili wszystkie koszty, a świat zarabiał tylko pod ich protekcją okradając USA i dlatego przyszedł ich czas żądać rekompensaty. Na tej podstawie USA zaczynają żądać i wymuszać na swoich sojusznikach haracze. Ale dla mnie - to jest kłamstwo. USA sami stworzyli system w którym dolar stała się walutą światowego handlu i POTĘŻNIE NA TYM KORZYSTAŁY. Bronili tego systemu nie z dobroci, tylko z korzyści. Sami, własnymi rękoma z chciwości wyhodowały na wschodzie wielkiego smoka, który im teraz zagraża i walą z tego powodu swój własny system. Ale walą go nie w całości. Nadal chcą czerpać korzyści z niego, chcą siłą swoich byłych sojuszników zamienić w wasali, by je wyzyskiwać ekonomicznie i zarazem NIE CHCĄ JUŻ PŁACIĆ ZA TO SWOJĄ PROTEKCJĄ MILITARNĄ.
Ale tak to nie działa. Jeżeli ty jesteś królem i masz wasala, to masz wobec niego również obowiązki. Napadnięty i zagrożony wasal ma prawo domagać się twojej ochrony. A jeżeli nie chce tobie jej udzielić, to nie ma prawa niczego od ciebie wymagać, ograniczać twojej suwerenności i decydować o twoim losie ponad twoją głową.
To co robi w tej chwili Ukraina - mówi "sprawdzam"! Jak chcecie decydować za nas to dajcie cokolwiek w zamian. A jeżeli nie chcecie dać nic zupełnie i nic nie gwarantujecie i żadnych kosztów nie zamierzacie ponosić, niczym ryzykować, to czemu macie za nas decydować o naszym losie?
I ja zadam pytanie o Polsce. Jeżeli Trump pozostawia Ukrainę własnemu losowi, to jest to oczywiste, że wystawia Polskę na konflikt z Rosją w ten sposób. Nie ważne jaki mamy stosunek do Zeleńskiego i Ukrainy. To jest kwestia polskiego bezpieczeństwa, a nie Ukrainy. Bo Rosja do Polski ma swoje własne pretensje. Jedyną reakcją polskich polityków w tej sytuacji jest próba pokazania USA, że jesteśmy bezwzględnie wierni Amerykanom. A ja chcę zapytać, w zamian za co jesteśmy im tak wierni? Jeżeli nas potencjalnie wystawia się pod presję rosyjską, jeżeli USA sami poddają wątpliwości artykuł 5, czym też wręcz zapraszają Rosji do testowania NATO, to co Polsce daje ta służalczość? Może USA zwiększyli swoją obecność w Polsce? Przerzucili tutaj swoją broń jądrową? A może jakieś preferencje ekonomiczne i handlowe? Nie? Bo jeżeli uważamy, że to nam są potrzebne USA, a dla nich nie jesteśmy cenni poza tym że kupujemy ich broń, no to mam dla was złe wiadomości ... ta miłość nie zostanie odwzajemniona.
i jeszcze dodam kilka drobnych rzeczy o których zapomniałem.
-- Zeleński nie ustąpi. Teraz jest to niemal niemożliwe. On nie jest dyktatorem, on rządzi krajem z bardzo aktywnym społeczeństwem, które cały czas naciska na niego w różnych sprawach. On nie przeprowadził wybory w 2024 ze względu na sprzeciw wewnątrz Ukrainy. W tej chwili w wyniku tego co się stało on nie ustąpi bo społeczeństwo taki ruch odbierze bardzo negatywnie. I armia również.
-- Dzień wcześniej 27 lutego oglądałem konferencję prasową Zeleńskiego w sprawie umowy surowcowej. Wyglądał na spokojnego i zadowolonego. Odpowiadając na pytania ukraińskich dziennikarzy z satysfakcją opisał "kompromisową" wersję umowy, która jego zdaniem miała bardziej partnerski charakter. Dziękował ekipie, która była w stanie te warunki wynegocjować. Był krytykowany za to że nie ma w umowie żadnych gwarancji bezpieczeństwa lub dostaw uzbrojenia. Bronił tego mówiąc, że to otworzy drogę dla negocjacji w tej sprawie w przyszłości. Jawnie przekonywał dziennikarzy pełnych wątpliwości, że z jego punktu widzenia to jest coś pozytywnego dla Ukrainy.
Nie mam wątpliwości, że nie tylko nie planował awantury, ale i nie oczekiwał jej zupełnie. Jawnie zakładał, że ta wizyta będzie przełomowa w pozytywną stronę i będzie sukcesem. I to samo w sobie rodzi pytania do kompetencji jego ekipy dyplomatycznej, która takiej możliwości rozwoju sytuacji nie przewidziała i nie przygotowała go na taką ewentualność.
Więcej: Patronite - Frontiersman
reshared this
Kierunkowy74 i wm23 reshared this.
#RobertMaślak #AnitaDmitruczuk #GazetaPrawna #Uwolnione z FB #Niedźwiedzie #Góry
W "Dziennik. Gazeta Prawna" artykuł Anity Dmitruczuk o niedźwiedziach z moimi obszernymi wypowiedziami:"Kiedy nietoperz wchodzi w stan hibernacji, jego tętno kilkukrotnie spowalnia, a ciało stygnie do temperatury otoczenia. Zapas tłuszczu musi starczyć do wiosny, więc każde wybudzenie się ze snu w jakiejś szczelinie czy jaskini stwarza ryzyko, że energii zabraknie. Przerwanie letargu oznacza konieczność rozgrzania ciała i zużycie w krótkim czasie zapasów. Cieplejsze zimy oznaczają wyższą temperaturę ciała w okresie snu zimowego i szybszy metabolizm.
Jedno i drugie to ogromne ryzyko. Części nietoperzy nie udaje się przetrwać do wiosny.A taki niedźwiedź, co to podobno „mocno śpi”, obniża temperaturę ciała o ledwie kilka stopni i zapada w zimowe odrętwienie czasem nawet pod gałęziami i śniegiem. Jego metabolizm spowalnia, zmniejsza się liczba oddechów i uderzeń serca, ale to sen w trybie czuwania. Zwierzę słyszy, co dzieje się wokół, a w wypadku zagrożenia może wyjść z gawry niemal natychmiast. Łatwo go obudzić wycinkami drzew prowadzonymi w pobliżu albo choćby fajerwerkami i muzyką w sylwestra. Mimo radykalnego zmniejszenia aktywności, jesiennego obżarstwa i swoich gabarytów nie zmaga się z utratą wapnia z kości, zanikiem mięśni szkieletowych, chorobami serca ani cukrzycą. Niedźwiedzi sen stał się nawet obiektem zainteresowania naukowców z NASA, którzy mieli nadzieję, że zrozumienie procesu hibernacji tych zwierząt umożliwi astronautom lepsze poradzenie sobie ze stanem nieważkości i ominięcie związanych z tym skutków zdrowotnych.
Polskie niedźwiedzie mają tymczasem inny problem: niektóre właściwie już nie hibernują.
– Powody takiego stanu rzeczy są dwa. Pierwszy to zmiana klimatu. Zimy są coraz łagodniejsze, niedźwiedzie idą spać później albo wcale. Drugi to niemal nieustanna dostępność pokarmu, zwłaszcza wysypywanego przez myśliwych i leśników, a jeśli chodzi o Bieszczady, to jeszcze właścicieli działających komercyjnie czatowni. To miejsca, do których jedzeniem wabi się duże drapieżniki, takie jak wilki czy niedźwiedzie, by turyści mogli zrobić im zdjęcia – mówi dr Robert Maślak z Uniwersytetu Wrocławskiego, zoolog, ekspert z zakresu zachowania i dobrostanu w niewoli zwierząt nieudomowionych, członek Państwowej Rady Ochrony Przyrody.Zimowanie niedźwiedzi to majstersztyk ewolucji, który umożliwił im adaptację do zmiennych pór roku i braku pokarmu zimą. Niedźwiedzie powinny przesypiać zimowe miesiące i budzić się dopiero wtedy, gdy pożywienia jest wystarczająco dużo. Na dodatek samice w okresie hibernacji rodzą, a młode przychodzą na świat małe, ślepe i nagie. Niedźwiedzice pierwsze udają się więc do gawry i ostatnie ją opuszczają. A przynajmniej tak być powinno. Samica wychodząca z gawry zbyt wcześnie to prosta recepta na nieszczęście dla nieporadnych maluchów.
– Skala dostępności pożywienia jest dziś olbrzymia. W trakcie sezonu zimowego możemy mówić nawet o 2,5 t buraków i kukurydzy wysypywanych w ramach nęcenia lub dokarmiania na kilometr kwadratowy terenu w Bieszczadach. Chodzi tu o miejsca, które jednocześnie są terenami łowieckimi i odbywają się tam nawet polowania dewizowe. Do tego dodajmy jeszcze wszystkie niezabezpieczone kosze na śmieci i przydomowe kompostowniki, pasieki i sady. I nagle niedźwiedź, który okres głodu powinien przetrwać w stanie hibernacji, wcale nie musi tego robić. Badania pokazują, że o ile w okresie intensywnego żerowania niedźwiedź potrafi zjeść nawet 25 tys. kcal na dobę, o tyle tuż przed snem zimowym to ok. 5 tys. To pokazuje, że obniżona dostępność pokarmu jest
jednym z głównych czynników skłaniających te zwierzęta do hibernacji – mówi dr Maślak. Jego zdaniem najlepiej widać to na przykładzie zwierząt żyjących w niewoli. – Jeśli w ogrodzie zoologicznym ograniczy się ilość pokarmu jesienią, to niedźwiedzie zapadną w sen o wiele łatwiej – tłumaczy ekspert. – To, że niektóre osobniki przestają gawrować, nie oznacza dla nich niczego dobrego – dodaje.
Żerowanie na śmieciach, nęciskach i przy paśnikach to prosta droga do konfliktu z ludźmi i szkoda dla całego ekosystemu.
Dostępność sztucznych stołówek zmienia trasy wędrówek niedźwiedzi. To inteligentni oportuniści, szybko się uczą, gdzie można znaleźć kaloryczne
pożywienie przy niewielkim wysiłku, i wracają do miejsc nęcenia lub dokarmiania zwierząt również wtedy, gdy pożywienia już tam nie ma. Ma to wpływ na wiele elementów przyrody.
Te duże, wszystkożerne zwierzęta są bardzo ważne dla ekosystemu, bo cały czas mogą modulować wszystkie interakcje troficzne. Ale jeżeli człowiek bardzo mocno ingeruje w siedlisko niedźwiedzia, np. dokarmiając go, to zaburza te naturalne interakcje. Zwierzęta niby są więc w ekosystemie, ale nie wypełniają swojej funkcji, bo zamiast jeść to, co powinny, jedzą na przykład kukurydzę podaną im przez człowieka – mówiła w wywiadzie dla portalu Nauka o klimacie prof. Nuria Selva Fernandez z IOP PAN w Krakowie.Więcej dróg, więcej ludzi
Snu bieszczadzkim niedźwiedziom nie ułatwia zresztą nie tylko gospodarka łowiecka, lecz także leśna. Szlaki zrywkowe i drogi leśne umożliwiają dostęp ludzi do miejsc, w których do tej pory zwierzęta odnajdywały spokój. W okolicy gawrowania samic, które wiosną mają ograniczoną możliwość przemieszczania się, znikają min. buki, które dostarczały dotąd kalorycznych orzeszków, a sama wycinka zmniejsza potencjał martwego drewna, czyli z perspektywy niedźwiedzi – szanse na tłuste larwy. Prace leśne odbywają się na dodatek także w pobliżu miejsc, gdzie zwierzęta zimują. Przed wycinką trzeba wprawdzie dokonać wizji terenowej, ale może zrobić to leśnik z dwuletnim doświadczeniem. Nie musi być specjalistą od niedźwiedzi. Nie zawsze będzie też obiektywny w konflikcie pomiędzy ochroną przyrody a leśną ekonomią. Tak padają m.in. potężne jodły w Bieszczadach. Trochę łatwiej o hibernację w Tatrach. Wysoko zimy są surowsze, a pokarmu mało, na dodatek ludzie poruszają się w parku narodowym jednak przede wszystkim szlakami. Wszystkie gawry oznaczone tam na podstawie telemetrii znajdowały się w obszarze ochrony ścisłej. Najczęściej były to niewielkie jaskinie albo schroniska podskalne, nieco rzadziej komory kopane w korzeniach drzew.– Dane, które mamy, pochodzą z obroży telemetrycznych. Pytanie, z czym je porównywać, bo może zmiana dotycząca hibernacji niedźwiedzi zaszła w porównaniu z okresem sprzed 50 lat, ale skąd mamy to wiedzieć, skoro nie mamy tak szczegółowych danych z tamtego okresu? - zauważa dr Tomasz Zwijacz-Kozica, kierownik działu badań naukowych Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Kulka w tyłek
Park szacuje, że na jego terenie jest ok. 55 niedźwiedzi brunatnych, nie
wszystkie jednak hibernują po polskiej stronie granicy.
– W Tatrach nie widać jakiejś dużej różnicy na przestrzeni ostatnich lat, nie powiedziałbym też, że jest jakiś problem ze znalezieniem miejsca do gawrowania. To niekoniecznie muszą być jaskinie czy głębokie dziuple, czasami można spotkać niedźwiedzie gawrujące gdzieś na stromym terenie pod drzewem albo w kosówce, czasami zupełnie niedaleko szlaków turystycznych. Istotne jest to, że niedźwiedzie w tych miejscach mogą czuć się bezpiecznie. W parku jest zakaz poruszania się poza szlakami turystycznymi, zwierzęta nauczyły się więc, gdzie mogą spodziewać się ludzi. Od miejsc, gdzie wchodziłyby z nimi w konflikty, są natomiast regularnie odstraszane – mówi dr Zwijacz-Kozica.Czymś, co wyróżnia TPN, jest jednak specgrupa zadaniowa ds. niedźwiedzi. Jej historia sięga przełomu lat 80. i 90. i głośnych doświadczeń z niedźwiedzicą Magdą, która najpierw zaglądała pod schronisko w Roztoce, a potem nabrała śmiałości, by próbować włamań do domostw w Zakopanem. Została schwytana i wywieziona do wrocławskiego zoo, gdzie umarła po miesiącu. I choć dowodów na to nie ma, to najpewniej jednym z jej dzieci była Kaśka, kolejna z tatrzańskich problematycznych niedźwiedzic. Kaśka miała na koncie m.in. włamanie do samochodu, żerowanie wraz z młodymi na szlaku górskich śmietników, splądrowanie przyklasztornego magazynu i kradzież beczek z coca-colą
ze schroniska. Również skończyła w zoo, tym razem w Holandii. Dwa jej
niedźwiadki dostały już jednak kolczyki i obroże telemetryczne i zostały
w górach.Technologia zmieniła ochronę niedźwiedzi w polskiej części Tatr.
Po pierwsze, jeśli dochodzi do konfliktu z ludźmi, to dziś łatwiej jest ustalić przyczynę, a przede wszystkim, o którego niedźwiedzia właściwie chodzi. O tych najbardziej problematycznych, zapuszczających się do ludzkich osiedli, mówi się „zdemoralizowane”.
Po drugie, specgrupa nie tylko widzi, którędy zwierzęta się przemieszczają i w jakie zakątki zapuszczają w poszukiwaniu jedzenia, lecz także potrafi je do tego skutecznie zniechęcić za pomocą gumowych kul. Dla niedźwiedzi to bolesne i nieprzyjemne, ale zdecydowanie mniej niż śmierć po miesiącach czy latach spędzonych w zoo.– Odpowiedź na pytanie, czy w sytuacji bez wyjścia lepszym wyborem jest odstrzał zwierzęcia, czy życie spędzone w niewoli, jest bardzo trudna. Musimy sobie jednak uświadomić, że niewola oznacza lata spędzone w cierpieniu. W Polsce nie mamy azylów z warunkami, które mogłyby zapewnić względny dobrostan niedźwiedziom. One potrzebują dużego i zróżnicowanego wybiegu. To również ciekawskie zwierzęta, które potrzebują codziennie nowych wyzwań. Jeśli karmi się je w stałym miejscu i porze, tak jak to dzieje się w ogrodach zoologicznych, a niedźwiedź nie ma wyzwań nawet w postaci zabawek, to szybko popada w stereotypię. Chodzi tam i z powrotem po wytyczonej ścieżce, tak wygląda całe jego życie. Jeśli nie zastosowaliśmy żadnych rozwiązań, by niedźwiedź nie stwarzał kłopotów w naturze, nie podjęliśmy wysiłku, by zniechęcić go do zapuszczania się w pobliże ludzkich osad, a teraz jedynym wyjściem jest odłowienie takiego zwierzęcia, to skłaniałbym się ku tezie, że jeśli nie możemy mu zapewnić względnie dobrych warunków życia, to bardziej humanitarnym rozwiązaniem może być odstrzał – uważa dr Maślak.
Bez systemu
Choć niedźwiedzi w Bieszczadach jest więcej niż w Tatrach (szacuje się, że ok. 150), na żadną specgrupę liczyć nie mogą. – Postulaty, by utworzyć tam grupę roboczą złożoną z naukowców zajmujących się niedźwiedziami i umiejących w każdej chwili podjąć decyzję co do konkretnego osobnika oraz grupy interwencyjnej, która zajmowałaby się odstraszaniem konkretnych zwierząt, a w razie konieczności ich odławianiem, mają już kilkunastoletnią historię. Do tej pory resort środowiska nie wdrożył jednak planu zarządzania tym gatunkiem. Przykro mi to mówić, ale czekamy na poważny wypadek – mówi dr Maślak. Projekt programu ochrony niedźwiedzia brunatnego powstał w 2011 r. i do dziś pewnie leży w jakiejś ministerialnej szufladzie. Nie da się też przeszczepić w Bieszczady modelu tatrzańskiego, bo używanie broni poza parkiem narodowym jest problematyczne.
Były próby powołania grupy interwencyjnej na zasadzie społecznej, ale zamiast broni gładkolufowej musiała używać markerów do paintballa. Na niedźwiedziach robiła niewielkie wrażenie. Był też pomysł zawiązania stowarzyszenia zainteresowanych gmin i instytucji, by tam umocować taką specgrupę, ale on też spalił na panewce. O tym, do czego może doprowadzić brak decyzji, świadczy przykład tatrzańskich niedźwiedzi ze słowackiej strony. Tam konflikty między ludźmi a tymi zwierzętami na całe lata zostały zostawione samym sobie, a teraz ataki drapieżników stały się pożywką dla polityki. Słowacki rząd zaczął upatrywać przyczyny problemu w przeroście populacji, czemu zresztą naukowcy zaprzeczyli, i domagał się osłabienia unijnej ochrony niedźwiedzi. W końcu Słowacja zdecydowała o odstrzale lub usypianiu tych zwierząt.
W Polsce ataki niedźwiedzi na ludzi zdarzają się bardzo rzadko. W Bieszczadach nie tyle dzięki trosce o populację, ile dzięki niewielkiej gęstości zaludnienia i wciąż jednak dużej lesistości siedlisk. I to się powoli zmienia. Do ataków czasem dochodzi, ale najczęściej kończy się na poturbowaniu człowieka. Pewnie też nie wszyscy poszkodowani byli zainteresowani, by wiedzę o takich zdarzeniach rozpowszechniać. Z dostępnych danych z województwa podkarpackiego wynika, że większość takich incydentów była wynikiem zaskoczenia zwierzęcia przez człowieka w miejscu gawrowania lub odpoczynku.
Poszkodowanymi byli głównie grzybiarze i zbieracze zrzutów jeleni, którzy szczególnie chętnie zapuszczają się w niedostępne zazwyczaj rejony leśne. Sporadycznie ataki były skutkiem bliskiego spotkania samicy z młodymi.Jabłka i orzeszki
Przy kulawym zarządzaniu populacją niedźwiedzi w Bieszczadach kluczowe staje się więc utrzymanie ich w lesie. Najważniejsze jest niedokarmianie niedźwiedzi, niezostawianie śmieci w ich zasięgu, zachowanie miejsc, gdzie mogą znaleźć spokój. Ale z badań przeprowadzonych przez Instytut Ochrony Przyrody wynika też, że miśki zostają w kniei chętniej w latach nasiennych, czyli wtedy, gdy buki obrodzą orzeszkami. Co robić, gdy przyjdą akurat lata chude? Jednym z pomysłów – tym razem autorstwa WWF
– było odtwarzanie sadów. Pomysł może wydawać się dziwny, ale w Bieszczadach sadzenie drzew owocowych przy niektórych szlakach ma długą tradycję. Na dodatek po wojnie, na skutek wysiedleń, wiele wsi bojkowskich i łemkowskich stało opustoszałych, a istniejące tam sady po latach zarósł las. Z takich właśnie na wpół zdziczałych miejsc korzystały m.in. niedźwiedzie. Żeby zatrzymać je w lesie, dosadzono więcej takich drzewek. – Po latach postanowiliśmy sprawdzić,
jak ten pomysł się sprawdził, i w miejscach, gdzie sadziliśmy jabłonki, zamontowaliśmy fotopułapki, a także zbadaliśmy, jaką część diety niedźwiedzi stanowią pochodzące z nich owoce. Wykorzystaliśmy do tego badania genetyczne i analizę próbek odchodów
– opowiada Stefan Jakimiuk, kierownik projektu w WWF. – Po pierwsze,
z nagrań wiemy, że w takich miejscach pojawiają się nie tylko niedźwiedzie, lecz także sarny, lisy czy ptaki. Po drugie, dowiedzieliśmy się, że w okresie owocowania takie jabłka mogą stanowić nawet 50 proc. diety niedźwiedzi. To oczywiście nie rozwiązuje wszystkich problemów, ale pomaga zatrzymać te zwierzęta z dala od ludzi, co ogranicza ryzyko konfliktu, który źle może skończyć się i dla człowieka, i dla zwierzęcia.Z danych pochodzących z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Rzeszowie wynika, że szkody powodowane przez niedźwiedzie w przydomowych sadach są jednak sporadyczne. Miśki częściej zapuszczają się do pasiek. – Trudno też uogólniać, że niedźwiedzie stały się w Bieszczadach nagle jakimś problemem, bo każdy osobnik to indywidualny charakter. Jeśli weźmiemy sobie zestawienie szkód powodowanych przez niedźwiedzie na Podkarpaciu, to się okaże, że tam, gdzie możemy odtworzyć scenariusz zdarzenia, odpowiadały za nie pojedyncze osobniki – opowiada Jakimiuk. Tym ważniejsze więc, by systematycznie odstraszać je od domostw w mądry sposób, póki jest to możliwe. Bo niedźwiedzie są inteligentne, a do tego uczą się żyć od matek. Wiedza o apetycznych kompostownikach, sadach i pasiekach nie kończy się na jednym pokoleniu."
Źródło: gazetaprawna.pl/magazyn-na-wee…
Polskie niedźwiedzie marnie śpią. Dlaczego czekamy, aż dojdzie w Bieszczadach do poważnego wypadku?
Moglibyśmy zapobiegać konfliktom z największymi polskimi drapieżnikami, zamiast się z nimi mierzyć, ale w Bieszczadach czekamy z tym naAnita Dmitruczuk (GazetaPrawna.pl)
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
17 stycznia 1569 r. niejaka Agnes Bowker, lat 27, służąca z zawodu, urodziła w Harborough kota. Czarnego i – jak wynika ze współczesnego portretu – niezbyt przyjacielskiego. Martwego, na szczęście. Ale nawet martwy wywołał straszliwe zamieszanie.Agnes pochodziła z Harborough i znano ją tam dobrze, choć od lat wędrowała za służbą. Jej ojciec wprawdzie już nie żył, lecz kota urodziła w obecności swojej matki, położnej oraz kilku innych kobiet, które – jak potem twierdziły – nie wiedziały dokładnie, co się stało, ale były przerażone. Poród trwał bowiem bardzo długo, parę dni, a Agnes opowiadała różne historie, wzmagając ich panikę. Niektóre nawet usiłowały uciekać, kiedy dziecko się rodziło, lecz położna zatrzymała je i dodała im otuchy modlitwą. Nie, żadna z nich nie widziała, jak kot wychodzi z łona Agnes. W izbie było ciemno, a kiedy jedna z nich zapaliła świeczkę, ten potworek, to dziecko Agnes, już leżało na ziemi, martwe.
I naprawdę wyglądało jak obdarty ze skóry kot. Miało nawet ogon.
Teraz sprawy wzięli w swoje ręce mężczyźni, a mianowicie miejscowy wikariusz, Christopher Pollard, rzeźnik, oberżysta i kilku innych zacnych obywateli Harborough, mniej łatwowierni od niewiast i bezpowrotnie już skażeni metodą naukową. W poszukiwaniu prawdy bez najmniejszego szacunku rozkroili dziecko Agnes, czyli kota. W jego żołądku znaleźli źdźbła trawy, zbite mięso i kawałek bekonu.Znaczy, nie powodziło się temu kotu źle, oczywiście póki Agnes Bowker go nie urodziła, bo to mu ewidentnie nie wyszło na zdrowie.
Sąsiedzi Agnes, ludzie trzeźwi i ewidentnie z empirycznym zacięciem, doszli więc do wniosku, że nie mają do czynienia z żadnym potworkiem, tylko, cóż tu kryć, zwyczajnym kotem. Poza tym słyszeli, że Agnes usiłowała od sąsiada pożyczyć kota. A potem ten kot zaginął.
Sami więc rozumiecie, paskudna z niej oszustka. I pomysłowa.
Tymczasem Agnes leżała w połogu, jak to kobieta w połogu, przyjmując gości i robiąc za lokalną znakomitość. Odwiedzały ją żony właścicieli ziemskich oraz sąsiadki, ona zaś cieszyła się swoją chwilą sławy i opowiadała im różności. Bo, widzicie, kot nie stanowił w tej sprawie jedynej zagadki. Jeszcze bardziej tajemniczy był ojciec dziecka.Gdyż Agnes, dość niefortunnie, pozostawała panną.
Wobec powyższego 27 stycznia przesłuchano ją przed sądem kościelnym. Zeznała, że w zeszłym roku miała romans z Randalem Dowleyem, sługą, choć o dziwo nie diabła, tylko pana Edwarda Gryffina. Kiedy zaszła w ciążę, Randal się zmył i nie chciał mieć z nią do czynienia. Agnes, jak twierdziła przed sądem, była tak zdruzgotana jego dezercją, że poszła do lasu, żeby się powiesić, ale pasek jej pękł. Kiedy się potem, oszołomiona, włóczyła po drogach, spotkała bestię przypominającą niedźwiedzia. Bestia weszła do jeziora, a Agnes hyc za nią. Ale kiedy była już po pas w wodzie, ludzie ją wyciągnęli.Natomiast położnej, Elizabeth Harrison, wyjawiła, że owszem, ojcem jej dziecka był Randal Downey, ale też przychodziło do niej nocami stworzenie, które czasami wyglądało jak niedźwiedź, czasami jak pies, a czasami jak człowiek. No i zaszła w ciążę, sami rozumiecie, tak bywa. Kiedy brzemienna wędrowała po kraju, spotkała jakąś holenderską kobietę, wróżkę albo mądrą niewiastę, kto wie. I ta wróżka powiedziała jej, że nie nosi ani dziecka mężczyzny, ani dziecka kobiety, tylko potworka.
W sądzie Agnes opowiedziała jeszcze inną barwną historię, jak to była na służbie u niejakiego Hugha Brady’ego, który był złym człowiekiem i cudzołożył ze swoimi służącymi. Agnes wyjawiła te paskudne sprawki jego nieszczęsnej żonie, on zaś zemścił się na Agnes, życząc jej złego, tak że wkrótce zaczęła cierpieć na epilepsję. Potem jednak się spotkali. Hugh dał jej dwa szylingi, oczywiście wykorzystał ją cieleśnie, ale obiecał, że da jej syna, a wtedy opuści ją choroba, a on będzie się nią opiekował, tyle że musi, bagatela, się wyrzec Boga i zacząć czcić diabła. A, i jeszcze nocami będzie do niej przychodził elegancki mężczyzna.
Trzeba przyznać, że Agnes umiała opowiadać historie. Czasami mówiła też, że urodziła wcześniej dziecko i oddała jej mamce. Czasami, że dziecko umarło. A co się tyczy kota, to Agnes nie była pewna, czy go urodziła, ale tak powiedziała położna, więc pewnie tak.
Dobrzy ludzie z Harborough sami już nie pojmowali, co się wydarzyło – czy Agnes była łatwowierną idiotką, czy może patologiczną kłamczuchą, czy cwaną dzieciobójczynią. Natomiast, o dziwo, pomimo tych wszystkich dziwnych nocnych kochanków, przepowiedni i zaklęć, nie przyszło im do głowy, że jest czarownicą.W międzyczasie sprawa stawała się głośna, bo ostatecznie kobiety nieczęsto rodzą koty. Po okolicy zaczęła krążyć jakaś drukowana broszura. Potem ułożono balladę.
Sąd usiłował dociec prawdy, ale miał kłopot. Spragnieni prawdy obywatele Harborough zafundowali bowiem potworkowi Agnes niefachową sekcję, zanim w śledztwo włączyły się władze i teraz niewiele dało się już z truchła dowiedzieć. Ale pełnomocnik biskupa, Anthony Anderson, postanowił przeprowadzić własny eksperyment. Nakazał złapać i zabić innego kota, a następnie obedrzeć ze skóry. Jak przekazał swoim przełożonym, zamordowany kot wyglądał zupełnie tak samo, jak potworek rzekomo urodzony przez Agnes. Tylko oczy potworek miał ciemniejsze. Ale przedsiębiorczy Anthony kazał zanurzać swojego oskórowanego kota we wrzątku. Po obgotowaniu oczy obu kotów stały się zupełnie takie same.
Ale nie myślcie sobie, że to już koniec.
18 lutego sprawę przekazano hrabiemu Huntington. Anthony Anderson nie napisał tego wprost, lecz zdaje się podejrzewać, że matka pospołu z położną podłożyły kota. Niby wszystko wydawało się proste, ale hrabia Huntington nie zamierzał się samodzielnie zajmować coraz bardziej kłopotliwym kotem.
W międzyczasie bowiem kot stał się sprawą polityczną.
Widzicie, w tamtych czasach wszyscy wiedzieli, że narodziny monstrów zapowiadają rozliczne straszliwe wydarzenia, klęski, wojny, przelew krwi i upadek monarchii. A panowanie Królowej Dziewicy nie było aż tak zupełnie spokojne i wolne od kontrowersji, zwłaszcza z 1569 r., czyli niedługo po tym, jak Maria, królowa Szkotów schroniła się, biedulka, w Anglii, podsuwając północnym panom różne niemądre pomysły. Na dodatek wszędzie czaili się ci straszni katolicy – kto to wie, może sprzymierzeni z kotami? Może Agnes Bowker nie wydała na świat tego kocura tak zupełnie bez powodu?
Można powiedzieć, że los Agnes, kota oraz królestwa się ze sobą splątały.
Ostatecznie sprawą musiał się zająć sam William Cecil i to z pomocą biskupa Londynu. Tak, ten Cecil. Kanclerz i doradca królowej.
Niby jeden mały czarny kot i jedna gadatliwa służąca, a tyle ambarasu.
Ale nawet jemu nie udało się ustalić prawdy.Agnes opowiadała tak wiele różnych historii, że nikt już nie miał pewności, co się naprawdę zdarzyło – kiedy zaszła w ciąże, bo wedle jej opowieści była w niej ponad 50 tygodni, co się zwykle kobietom nie zdarza. Nie wiadomo, kiedy urodziła, bo zaczęła rodzić na tydzień przed tym, jak pojawił się kot. Byli natomiast przekonani, że potworek został spreparowany.
Nie wiadomo też, co się ostatecznie stało z wygadaną panną Bowker. Możliwe, że Cecil, człek rozważny, kazał jej cichaczem skręcić kark lub ją gdzieś litościwie zamknął, żeby nie podkopywała kotem autorytetu monarchii.
Raczej z dala od Marii Stuart.
Ilustracja: Opis i rysunek kota sporządzony przez archidiakona Anthony’ego Andersona i przesłany do hrabiego Huntington
Za: David Cressy, Travesties and Transgressions in Tudor and Stuart England. Tales of Discord and Dissension, Oxford: Oxford Univ. Press, 2000.Scena po napisach: Wbrew pozorom to nie jest wesoła opowieść. Nie dowiemy się, czy Agnes była mitomanką czy osobą zaburzoną, czy świadomie kłamała czy może jednak wierzyła w swoje opowieści. Na pewno jednak widzimy spiralny upadek młodej, nieuprzywilejowanej służącej, zwodzonej i zawodzonej przez kolejnych kochanków, samotnej, pozbawionej wsparcia i coraz bardziej zdesperowanej. Ale nie jest tu jedyną ofiarą. Bo wszyscy się zgadzali, że Agnes jednak była w ciąży. Może urodziła martwe dziecko. Kot mógł odwracać uwagę od czegoś znacznie paskudniejszego niż nocne schadzki z niedźwiedziem – dzieciobójstwa. Możliwe jednak, że opowiadając te wszystkie przedziwne historie Agnes usiłowała odzyskać kontrolę - choćby na chwilę i choćby w fikcji - nad własnym życiem.
reshared this
Kierunkowy74, Brie Mmm i xlenka reshared this.
TW: Opis przemocy wobec dziecka
#dzieci #małoletni #przemoc #pomoc #standardy #StandardyOchronyMałoletnich #Uwolnione z FB
Napiszę wam, po co są Standardy ochrony małoletnich. Tak w praktyce.
Wczoraj ok 16 wybiegłam z auta, bo chodnikiem szedł wysoki mężczyzna, który za kaptur kurtki ciągnął dziecko. Dodatkowo rzucał w jego stronę „Jak ci wpier***ę to do wigilii nie usiądziesz” i podobne. Dziecko krzyczało w panice i płakało.Ja wiem, że dzieci płaczą czasem tak, że ciarki na plecach, bo nie chcą wychodzić z sali zabaw, nie dostały batona w Żabce, nie lubią czapki i szalika.
Ale to dziecko płakało tak, że cała zaczęłam się trząść. Mój organizm krzyczał: uciekaj, niebezpiecznie.Mimo to wyszłam i spytałam (1), czy wszystko w porządku (widziałam, że nie, ale jakoś trzeba zacząć). Pan kazał mi się odpi***dolić, ale krzyknęłam, żeby puścił dziecko. Puścił, dziewczynka ok 5 lat stanęła dalej od niego i przeraźliwie wyła.
Stojąc w odległości bezpiecznej dla mnie powiedziałam panu, że niepokoi mnie sytuacja i chcę upewnić się, że dziecko jest bezpieczne.
Pan wymruczał, że dziecko jest wredne, bo zagapiło się w przedszkolu z koleżanką, że on je odbiera, ale dzwoni do mamy, jak Zosia (imię zmienione) odstawia takie cyrki. Bałam się, że będzie mnie atakował, ale wyjął telefon i odszedł na bok.Zaczęłam rozmawiać z Zosią (2). Wciąż płakała, ale przynajmniej kiwała głową.
- Zosiu, czy potrzebujesz pomocy? (skinięcie)
- Zosiu, czy chcesz do mnie podejść, żeby czuć się bezpiecznie? (podeszła).
Kucnęłam, a ona się przytuliła. To był sygnał dla mnie, że sprawa jest poważna. Bo dziecko jak odstawia scenę, bo jest zezłoszczone, to bezpieczeństwa zawsze szuka u opiekuna, nie u obcej pani.Pan dzwonił, a ja szybko zaczęłam pytać:
- Czy o twój tatuś? (zaprzeczenie)
- Czy to znajomy twojej mamusi? (skinięcie)
- Czy ty się go boisz? (skinięcie)
- Czy on cię bije? (skinięcie).W tym momencie podszedł pan z telefonem. Na kamerze była mama dziewczynki, która zaczęła ją uspokajać. A potem namawiać na powrót do domu, bo ona już idzie do autobusu, i zaraz będzie na miejscu.
Dziewczynka płakała ciszej, w końcu zgodziła się pójść z „wujkiem” i z mamą w telefonie.
Odeszli.Wsiadłam do auta i pół godziny nie byłam w stanie prowadzić. Ryczałam, trzęsłam się, miałam szum w głowie.
Wiecie, co najbardziej mnie rozwaliło na kawałki?
Że to dziecko tak przeraźliwie płakało i krzyczało „nie chcę! Pomocy!”, a zanim ja wybiegłam z auta, ileś osób ją minęło i nie zareagowało. Ileś dorosłych, na których liczyła ta przerażona dziewczynka pokazało jej, że mają w d*pie co się z nią dzieje. Że jest nieważna. Więc można z nią robić, co się chce.Czytamy artykuły o kolejnych katowanych dzieciach, chodzimy na marsze milczenia, wstawiamy nakładki na zdjęcia profilowe, ale jak widzimy krzywdzone dziecko, to nie czujemy nic.
I teraz obiecane *Standardy ochrony małoletnich*. Nie chodzi w nich o te zdjęcia na grupie klasowej, zaświadczenia o niekaralności, czy zakaz smsowania nauczyciela z uczniami.
Przez resztę wieczoru zastanawiałam się co mogłam zrobić lepiej, inaczej. Dużo wymyśliłam.Ale w tamtej sytuacji, bez żadnej instrukcji (bo samo: „reaguj na przemoc” nie mówi jak), w ogromnym stresie dopadło mnie widzenie tunelowe. Serio, jedyne na czym mogłam się skupić, to rozmowa z dziewczynką. Nie widziałam nic wokół siebie, ba – nawet nie umiałam wybrać 112 (3), tylko w kontaktach gorączkowo próbowałam znaleźć wpis Policja. Zaćmienie totalne.
Ale resztką przytomności wiedziałam, że muszę jakoś tą dziewczynkę zidentyfikować (4), więc rozmawiając spytałam, do którego przedszkola chodzi. Wskazała palcem na pobliskie, osiedlowe za rogiem.
W nocy napisałam zgłoszenie do przedszkola (i tu OGROMNE podziękowania dla Sylwia Urbaś, która ze mną porozmawiała i podpowiedziała co dalej). Opisałam sytuację i poprosiłam o uruchomienie procedury ze Standardów.
Dziś rano zaniosłam je do sekretariatu. Najpierw rozmawiałam z panią sekretarką. Była wstrząśnięta. Potwierdziła mi na kopii przyjęcie zgłoszenia (5) i obiecała przekazać sprawę pani dyrektor jak pojawi się w przedszkolu.
Pół godziny później dostałam telefon od pani dyrektor.
Rozmawiano już z dzieckiem, które potwierdziło dokładnie to, co ja opisałam. Dodatkowo powiedziało, że bolą ją plecy i nogi, bo w domu dostała lanie za to, co zrobiła na ulicy.
Przedszkole uruchomiło procedury – te opisane w Standardach. Rozmowa z matką, zawiadomienie do sądu, założenie Niebieskiej Karty, pomoc pedagoga przedszkolnego. Plus rozmowa z wychowawczyniami, które ignorowały dotychczasowe „drobne” sygnały, bo dziecko chodziło bez siniaków.
Dlatego są te Standardy. Moje zawiadomienie nie mogło być zignorowane. Uznane za "to nie nasza kompetencja".
Tak, mogło się okazać, że sytuacja z ulicy to był jednostkowy przypadek, opiekun miał wyjątkowo ciężki dzień, odbierał dziecko, które z byle powodu wpada w histerię czy krzyk, i już nie wytrzymał. Zdarza się. Dorosły też człowiek, może się potknąć, może zrobić coś źle. Wtedy po zbadaniu sytuacji poszedłby tylko sygnał do niego (i matki), że bez względu na okoliczności, takie zachowanie jest nieakceptowalne. Do dziecka poszedłby sygnał, że zawsze może liczyć na pomoc dorosłych, więc jeśli jest taka potrzeba – niech się zgłasza.
Niestety okazało się, że zgłoszenie było bardziej niż potrzebne. Dziecko jest bite i zastraszane. Instytucje są zobowiązane do przerwania tej sytuacji i zapewnienia ochrony.
W nocy ciągle roztrząsałam to, co najbardziej mnie przeraziło – obojętność innych ludzi mijających Zosię, która po dziecięcemu, rozpaczliwie błagała o pomoc i spotkała się z obojętnością. W jej rozumieniu, to oznaczało, że każdy z tych dorosłych pozwalał ją bić.
Pomyślałam sobie, że może jednak ktoś nie był obojętny, tylko przestraszony i nie wiedział jak zareagować. Więc na szybko zrobiłam instrukcję. Pewnie niedoskonałą, ale lepsza taka niż żadna. Chodzi o najważniejsze punkty reakcji. Może komuś pomoże znaleźć siłę, by zareagować.
Choć nikomu nie życzę, żeby musiał.
I krótkie info:
1. W necie jest sporo przykładów jak zacząć rozmowę z dorosłym, który szarpie dziecko lub krzyczy. Generalnie nie chodzi o ocenianie czy awanturę (jak może pani tak robić, co z pani za matka!), tylko o sygnał, że zachowanie zostało przez nas zauważone i zachowanie jest niewłaściwe. Rodzice/opiekunowie są czasem mega przemęczeni. Potrzebują pomocy. Możliwe, że to taka sytuacja i rozmowa pomoże opanować emocje.
2. Warto zwrócić się do dziecka, żeby widziało, że jesteś przyjacielem. Nie zabierasz go od mamy/taty, nie jesteś wiedźmą z workiem na niegrzeczne dzieci. Jesteś dorosłym, który zareagował na płacz. Czasem z dzieckiem nie da się porozmawiać, więc po takim komunikacie, trzeba wrócić po więcej informacji do dorosłego.
3. Jeśli sytuacja dalej cię niepokoi, i czujesz się na siłach na dalszą konfrontację, to wezwij policję (zgłoś przemoc wobec dziecka i prośbę o szybki przyjazd, bo sprawca chce uciec), a dziecko spróbuj zatrzymać przy sobie. Koniecznie reaguj, jeśli dorosły zaczyna je ciągnąć czy zabiera na ręce, a ono się wyrywa – wtedy krzycz o pomoc do innych ludzi, proś o wezwanie policji.
Każda sytuacja jest inna, nie ma jednego przepisu na to, co robić. Ale na pewno nie ignoruj, bądź przy dziecku tak długo jak to możliwe.
4. Mimo stresu spróbuj zanotować jak najwięcej szczegółów pozwalających na zidentyfikowanie kim jest dziecko. Imię i placówka szkolna plus wiek to już sporo. Nie pytaj wprost o adres, nie przesłuchuj, bo to może wzbudzić agresję dorosłego. Spytaj o szkołę, o to czy mieszka niedaleko. Możesz się przedstawić imieniem i nazwiskiem, dzieci często wtedy się rewanżują, lub możesz dopytać. Koniecznie zapisz jak najszybciej tą informację.
Jeśli nie ma innego wyjścia – spróbuj zrobić zdjęcie dziecku lub dorosłemu, ale pamiętaj o swoim bezpieczeństwie – to może dorosłego popchnąć do agresji wobec ciebie.
5. Nie wiesz, czego byłaś/eś świadkiem. Może to była zwykła kłótnia z rozłoszczonym zbuntowanym trzylatkiem, w której zmęczony rodzic powiedział za dużo. Może dziecko ma swoje trudności, zaburzenia i zachowuje się inaczej, a ty nie zrozumiałaś/eś sytuacji.
Ale może właśnie jesteś pierwszą osobą, która ma szansę uratować dziecko przez skatowaniem.
ZAWSZE spróbuj zaangażować odpowiednie służby, w tym placówki edukacyjne. Przekaż na piśmie jak najwięcej szczegółów zdarzenia – poproś o potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia. Lub wyślij mailem na służbowy adres. Takie zgłoszenie nie może być zignorowane.
Jeśli niewiele wiesz o dziecku, idź na policję. Podaj miejsce i czas. Może znajdą monitoring, może jak rozpytają w okolicy, to dowiedzą się więcej. Może uda się pomóc. Nie rezygnuj z tej szansy.
Możesz pomyśleć „Może nic się nie stało, w sumie to tylko krzyk, nie widziałam_em bicia”. Myśl jest ok, to próba chronienia siebie przed zaangażowaniem się w niebezpieczną sytuację.
Ale nigdy nie podążaj za tą myślą.
Zawsze zrób cokolwiek, co możesz. Zareaguj. Jeśli okaże się, że przesadziłaś_eś, nic się nie stanie. Nie poniesiesz żadnej kary.
Truizm, ale lepiej 10 razy zareagować bez powodu, niż raz nie zareagować, gdy był powód.
Do tego była infografika z czeklistą (stąd numerki w tekście), ale j***y FB mi w międzyczasie przeładował feed i teraz nie mogę jej znaleźć. :/
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB #MarcinPolak #KronikiMartyniańskie
Ponieważ znajomość dziejów papieży i cesarzy, a także innych im współczesnych ludzi, jest rzeczą przydatną, między innymi wśród teologów i prawników… - tak się zaczyna największy średniowieczny bestseller napisany przez polskiego autora. Do naszych czasów dotrwało aż 400 kopii, nie wszystkie kompletne, ale też na pewno nie wszystkie już wygrzebano z archiwów. To kosmos. Kopiowano go, przerabiano, fałszowano i tłumaczono na języki narodowe. Na przełomie średniowiecza i renesansu imię autora stało się synonimem historyka.
Poznajcie Marcina Polaka.
Ilu z Was o nim słyszało?
Był śląskim dominikaninem. Przed 1261 r. prowadził we Wrocławiu działalność duszpasterską i pełnił funkcję spowiednika mieszczanina, niejakiego Hugona de Cirngov. Możliwe, że studiował w Paryżu. Potem związał się z kurią papieską. Zrobił karierę w Rzymie i został kapelanem papieża, z czego zgodnie z ówczesnym zwyczajem korzystał, protegując krewnych na kościelne posady. Wystarał się na przykład dla pewnego Gosława o archidiakonat kaliski. W 1278 r. mianowano go arcybiskupem gnieźnieńskim, lecz zmarł w podróży do Polski i pochowano go w Bolonii. Wedle tradycji urodził się w Opawie.
W zasadzie niewiele więcej o nim wiemy.
Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że Czesi przypisują mu czeskie pochodzenie, ale nie będziemy się tym tutaj przejmować. W każdym razie w 30 lat po śmierci pojawił się z przydomkiem „Polak” u Ptolemeusza z Lukki, dominikanina i ucznia św. Tomasza z Akwinu.
Marcin Polak na pewno napisał trzy dzieła, wszystkie bardzo popularne: „Kronikę papieży i cesarzy”, „Perłę Dekretu” – słownik terminów prawniczych świadczący o ogromnej wiedzy teologicznej i tak popularny, że do końca XV w. dorobił się 24 edycji drukiem oraz zbiór wzorcowych kazań, zachowany w 82 rękopisach, a więc będący najmniej popularnym dziełem Marcina Polaka.
Dla porównania: kronika mistrza Wincentego Kadłubka zachowała się w autografie i 24 rękopisach.
Dlaczego wiec nie uczymy się o Marcinie Polaku w szkole?
Otóż zamiast dziejów polskich popełnił kosmopolityczną kronikę uniwersalną, jak wielu innych twórców dzieł tego rodzaju porządkując i wiążąc w niej historiografię antyczną z tradycją biblijną. Nie jest to dzieło oryginalne. Przeciwnie, jego siłą jest prostota i zwięzłość wywodu, uporządkowana, lecz prosta struktura i kompilacyjna natura całości.
Tłumacząc na nasze: Marcin Polak pisał schematyczną literaturę gatunkową. Nie dla koneserów, tylko masowego czytelnika. Można powiedzieć, że popularyzował wiedzę. W całkiem poręcznej objętości, jak na dzieje świata. Na dodatek okazał się w tym gatunku mistrzem i stworzył wzorzec kroniki uniwersalnej.
Potem dzieła tego rodzaju od jego imienia nazywano po prostu kronikami martyniańskimi.
Niewielu rodaków odniosło sukces na taką skalę.
A potem nowa epoka wywróciła na nice stare hierarchie, dowartościowała oryginalność i oryginalną antyczną literaturę. Świat przestał cenić kompilatorów. Sic transit i tak dalej.
Ale średniowiecze go kochało.
Często patrzymy na przeszłość głównie przez pryzmat dzieł wybitnych i oryginalnych, autorstwa wyrafinowanych stylistów i subtelnych filozofów. To oczywiście pułapka i zniekształcenie poznawcze. Przeszłość miała swoje własne priorytety oraz preferencje, niekiedy zupełnie odmienne od późniejszych.
I tak się składa, że średniowieczna publika spoglądała na przeszłość oczyma Marcina Polaka.
Pierwszego Polaka, który robił w literaturze popularnej.
Która, co zabawne, już w średniowieczu była naszym najlepszym towarem eksportowym.Źródło: Marcin Polak, Kronika papieży i cesarzy, Kęty: Wydawnictwo Marek Derewiecki, 2008.
Ilustracja: Piszący mnich, manuskrypt z późnego XIII w., Durham.
Kierunkowy74 reshared this.
#RosaParks #Uwolnione z FB #ClaudetteColvin #1955
A shout out to #Milwaukee County Transit System for placing a rose 🌹 and a "reserved" sign on the buses today to honor the life and courage of Rosa Parks, Claudette Colvin, and all who made a seat available for everyone. On this date in 1955, Sister Rosa refused to give up her seat.
Cenbe reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB #Kaos #Bogowie #Ludie #Mity
Zanim porządnie obejrzałam „Kaos”, Netflix zdążył go skasować (Edit: czyli nie będzie 2 sezonu, 1. nadal można spokojnie oglądać), co mnie nie dziwi, bo losy „Firefly”, „Rzymu” oraz jogurtów cytrynowych – czy jestem jedyną osobą w tym kraju, która lubi porządnie kwaśne jogurt cytrynowy? – zaświadczają, że świat nie podziela mojego gustu. Szkoda. „Kaosu” też szkoda.Cała zabawa w tym serialu polega na tym, że jesteśmy na Krecie wkrótce po zakończeniu wojny trojańskiej, ale technologicznie jakoś w końcówce XX wieku. Pod rządami króla Minosa, upozowanego na szefa wojskowej dyktatury, ale tak naprawdę pod butem olimpijskich bogów. Prawdziwych, nie wyobrażonych. Ale spoglądamy na olimpijski panteon szeroko rozwartymi ze zdumienia oczętami widza z XXI wieku, czyli bez tych wszystkich filtrów, nałożonych na opowieści o barbarzyńskich Achajach przez niezliczone dzieła kultury, które przyzwyczaiły nas, że tak to już jest, że Zeus folguje sobie z nie zawsze chętnymi śmiertelniczkami, i zobojętniły na ich los, kiedy już wpadną w łapy zazdrosnej Hery.
W „Kaosie” nie ma toposów literackich o obłych krawędziach. Na pierwszy plan wydobyto ostre jak brzytwa, konstytutywne okrucieństwo greckiej mitologii. Jak mówi jeden z bohaterów, bogowie zrywają wszelkie więzi i niszczą wszelką miłość.
No więc to jest serial o miłości i o wolności. Oraz ich braku.
W „Kaosie” władza bogów jest szersza niż w oryginalnej greckiej mitologii. Rozciąga się nad życiem, śmiercią i samą materią mitu. Razem napisaliśmy mity i reguły obowiązujące we wszechświecie – mówi do Zeusa jego siostra-małżonka Hera. Oni stworzyli ten świat. I wraz z Prometeuszem spętali całą ludzkość.
Nie zawsze za postępkami olimpijczyków stoi jakaś wyrafinowana kalkulacja. Nie wszyscy są zresztą do niej zdolni. W zasadzie w mitologicznej familii „Kaosu” intelektem dysponują głównie boginie, Persefona – która podkreśla, że nie została porwana przez Hadesa, tylko się w nim zakochała, na granaty ma alergię i wszystko to zostało wymyślone – i Hera, przy czym w przypadku Hery nie jest to komplement. Zeus, brawurowo zagrany przez Jeffa Goldbluma, jest z kolei durniem. Megalomanem, który na podobieństwo oligarchy-multimiliardera z naszych czasów jest przekonany o własnej wyższości, zasłużonej oczywiście, wygłasza idiotyczne frazesy, terroryzuje wszystkich, nawet własną rodzinę, by zaraz potem zarzucać bliskim niewdzięczność i snuje się w dresach i szlafrokach po ociekających złotem i bezguściem pałacowych wnętrzach. Zeus nie zmusza się do głębokich refleksji. Coś tam czasami pojękuje o trudnym dzieciństwie. Generalnie jednak preferuje proste rozrywki. Na przykład kiedy jest sfrustrowany, morduje personel w swojej posiadłości.
Każe im skakać i strzela do nich jak do rzutków.
Nie da się od okrucieństwa bogów „Kaosu” zdystansować prostymi mantrami w rodzaju „takie to były straszne czasy”, bo czasy są prawie współczesne. Technologia istnieje i przyjemnie działa, lecz nie niesie ocalenia. Media, owszem, zmieniają świat, ale chyba na lepsze, skoro dzięki nim bogowie mogą obserwować mordy, wygodnie rozparci na kanapie przed telwizorem. Popkultura jest bezwzględna, wszak Mojry – boginie losu, cudownie przekoszone w podejrzanym barze – mają własny reality show, pozwalający na bieżąco śledzić losy Orfeusza, kiedy ten usiłuje wydobyć z zaświatów Eurydykę. Zbiurokratyzowane, kapitalistyczne przedsiębiorstwo, jakim jest Hades, drapieżnie eksploatuje cały świat i wysysa z niego (niemetaforycznie) dusze, nieuchronnie popychając wszystko ku zagładzie, a jego kadra, jak długo się da, ignoruje i ukrywa prawdę.
Oczywiście Zeus wcale nie chce o słuchać o katastrofie. Zresztą kto by chciał?
Dla równowagi ludzie nie chcą słuchać Kasandry.
Tak czy inaczej Zeus i reszta olimpijskiej ferajny realnie panują nad ludźmi. Bariera pomiędzy nieśmiertelnymi i śmiertelnikami jest nie do przebycia. Bogowie nie krwawią, nie umierają i nie kochają słabszych od siebie. Baw się z ludźmi, jedz z nimi, kochaj się, zaplataj im warkoczyki i rób co chcesz, ale pamiętaj, że nie jesteś jednym z nich, dobrze? – przestrzega Zeus swojego syna Dionizosa.
Notabene, Dionizos, uroczo i po młodzieńczemu nierozgarnięty, zdaniem taty ma w sobie nieco za dużo z człowieka. Przywiązuje się do kociaka i chciałby się zakochać. Sami rozumiecie, w tym świecie to kłopot. Ale cóż, synowie nieuchronnie buntują się przeciwko ojcom. Kto jak kto, ale Zeus powinien o tym wiedzieć.
Natomiast poddani króla Minosa niezbyt chętnie przeciwstawiają się bogom. Ostatecznie wojna trojańska się skończyła, na Krecie panuje spokój i dobrobyt, po prostu od czasu do czasu trzeba złożyć ofiarę z człowieka. Albo zabić własne dziecko. Ale co oni, biedni, mogą? Nie podejmujesz decyzji, bo ja mówię, co masz robić – tłumaczy królowi Minosowi Posejdon. Cóż za ulga. Większość śmiertelników zatem całkiem wygodnie mości się w tym świecie. Chodzą na zakupy do supermarketów i na koncerty rockowe, bo Orfeusz jest przecież gwiazdą popu. No, może uciekinierzy z Troi nie pałają zadowoleniem, bo oni są akurat traktowani jak uchodźcy.
Znaczy, jak podludzie.
Aż raptem grupka smarkatych niedobitków z Troi pod przywództwem królewicza Astyanaksa – wbrew pogłoskom nie został zrzucony z murów Troi – wpada na szczeniacki pomysł, żeby zamanifestować swoje niezadowolenie i stertą gówna popsuć podniosłe święto Olimpii.
A Zeus nie ma poczucia humoru.
W rzeczywistości jednak boska wszechmoc jest pozorna. Światem rządzi bowiem fatum ubrane w szaty przepowiedni. Każdy, bóg czy człowiek, ma własną przepowiednię i nie jest w stanie od niej uciec.
Choć oczywiście wielu próbuje.
Zeus na przykład usiłuje powstrzymać przepowiednię obiecującą upadek bogów i nadejście chaosu, co relacjonuje nam Prometeusz, zazwyczaj wprawdzie rzetelnie przykuty do swojej skały, ale okazjonalnie uwalniany przez Zeusa na pogawędkę i udzielający mu pokrzepiających, acz fałszywych porad. Zanim jednak bogowie upadną, przepowiednia rujnuje życie jeszcze paru ludzi. Przede wszystkim Eurydyki i Kajneusa. Po trochu także Ariadny i Orfeusza.
Wychowywałam się na mitologii greckiej, czytano mi Homera, zanim nauczyłam się składać litery, więc czułam się w „Kaosie” jak wśród starych przyjaciół. Trudno mi ocenić, czy niektóre z serialowych wątków są zarysowane w wystarczająco wyraźny sposób. Nie chodzi mi o takie drobiazgi, jak Dionizos, na widok Ariadny na ekranie telewizora mówiący: „Zakochałem się!”, czy Hera dzwoniąca z przydrożnego aparatu telefonicznego do synka z poleceniem, by zbierał wojska. Można się bez tego obejść. Ale na przykład tło dramatu Kajneusa vel Kajnis w społeczności Amazonek wydało mi się potraktowane nieco zbyt pobieżnie. Może ten świat z założenia miał być fragmentaryczny – stąd nieobecność całej masy bogów – i odsłaniany stopniowo, w kolejnych sezonach.
Tym bardziej szkoda, że ich nie będzie. Tymczasem jednak im więcej wiecie o mitologii, tym lepiej będziecie się bawili.
I wiecie, nie porwały mnie odniesienia do naszego świata. Zachwyciła mnie zabawa mitologią, żonglowanie motywami, przekształcanie ich, osadzanie w nowym kontekście i dodawanie elementów, o których się starożytnym Grekom nie śniło. Na przykład przemysłowe zabawy duszami. Albo tacytki, niema służba bezpieczeństwa Hery.
Choć bohaterowie też mi się podobali. Także ludzie. Nawet narcystyczny Orfeusz i łajzowata Eurydyka, swoją drogą warci siebie. Ich mit też „Kaos” wywraca na nice, pozwalając obydwojgu bohaterów jednej z najstarszych opowieści o miłości silniejszej niż śmierć odkryć, że w gruncie rzeczy nie definiuje ich miłość.
To zaskakujące, ale są w tym serialu prawdziwe emocje. Rozpacz i – jakże nieoczekiwanie – nadzieja. Bo Orfeusz ratuje i traci Eurydykę w najpiękniejszy możliwy sposób. Dając jej wolność.
Bardzo przyjemny, inteligentnie zrobiony serial.
Aż się prosił, żeby go skasować.
Kierunkowy74 reshared this.
Język naszą bronią. Nie dajmy go przekuć w kajdany.
#Uwolnione z FB #PawełLęcki #edukacja #Polszczyzna #Wolność #Niewola
- Uczniowie nie rozumieją już prostych słów. - Potrzebują tłumaczenia na angielski albo porównań, nagłówkuje Radio Zet.
- Magda, nauczycielka biologii, ostatnio na lekcji tłumaczyła klasie, co znaczy słowo peryferie. Marcin, nauczyciel historii i WOS-u, widząc, że młodzież nie zna pojęcia rebelia, przetłumaczył na angielski i wszystko było jasne. - Uczniowie nie rozumieją podstawowych słów. Coś co jeszcze kilka lat temu było oczywiste dla dzieci, dziś jest zupełnie niezrozumiałe. I nie mówimy tu o terminach naukowych - stwierdzają z przerażeniem nauczyciele, pisze Aleksandra Pucułek na stronie rozgłośni.
- Z sytuacją, o której opowiadają nauczyciele, wiąże się wiele innych problemów. - Największy kłopot sprawia im język w użyciu, czyli np. napisanie notatki syntetyzującej. Trzeba tu najpierw zrozumieć dłuższy tekst, skrócić go, napisać swoimi słowami i nie daj Boże jeszcze porównać z innym - wylicza polonistka. Jeśli polecenie jest bardziej rozbudowane, czyli np. należy odwołać się do tekstu A i B, albo wskazać podobieństwa i różnice między dwoma utworami to uczniowie często zatrzymują się w połowie polecenia i opisują tylko podobieństwa. - Nie czytają ze zrozumieniem, spieszą się. Ten rok jest wyjątkowo bogaty w takie sytuacje. Jeszcze się z czymś takim nie spotkałam - mówi Karolina Szymczyk, czytamy na stronie rozgłośni.
No cóż. Od dłuższego czasu próbuję zwrócić uwagę na postępujący kryzys związany z zanikiem umiejętności posługiwania się w miarę poprawnym językiem polskim. Każdy, kto na przykład sprawdzał egzaminy z języka polskiego, siłą rzeczy musiał zauważyć rozkład składni, ubożenie leksyki. Ekonomia języka jest zjawiskiem naturalnym, ale w obecnej sytuacji mamy do czynienia z czymś bardzo niepokojącym.
Zanikanie struktur językowych powiązane jest z myśleniem o rzeczywistości. Młodzi ludzie mają problem z nazywaniem uczuć, emocji, stanów, w jakich się znajdują. Często nie potrafią wyciągać wniosków, porównywać. Przekłada się to nie tylko na najmniej w tym przypadku istotne wyniki egzaminacyjne, ale na odbiór świata, innych ludzi, szeroko pojętych tekstów kultury, zjawisk społecznych. Oczywiście, nie wszyscy młodzi ludzie tak mają, ale niewątpliwie mamy problem, wobec którego pozostajemy zaskakująco bierni. Rozumienie tekstów, zadań, a w zasadzie brak rozumienia, to zjawisko interdyscyplinarne, które obejmuje całe spektrum zjawisk oświatowych.
Jakie wnioski płyną z tej sytuacji dla polskiej edukacji?
reshared this
xlenka, Kierunkowy74, tomek, Krzysztof Drawa i Kuba Huba reshared this.
8Petros [$ rm -rv /capitalism/*]
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • — (Internet) •Rzeczony artykuł #Radio ZET
Uczniowie nie rozumieją już prostych słów. "Potrzebują tłumaczenia na angielski albo porównań" (nie wiedzieć czemu, tekst dwukrotnie wklejony)
Aczkolwiek "kompetencje z użytkowania języka", khem, khem.
8Petros [$ rm -rv /capitalism/*]
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • — (Internet) •- peryferie
- rebelia
- okalać
- nomenklatura (hej, łza...)
tomek
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •dla mnie ciekawe jest to, że wprowadzono coś takiego jak notatka syntetyzująca, za moich czasów to się nazywało streszczenie.
No ale może uczniowie z moich roczników zbyt korzystali ze streszczeń lektur, to dali szlachetniejszą nazwę ;)
8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] likes this.
Jeder
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •8Petros [$ rm -rv /capitalism/*]
in reply to Jeder • •W #TePeWu gromadzimy się po to, żeby edukować, agitować (inspirować) i organizować działania oddolne. Mało nas i nie jesteśmy bogaci, ale akurat język i myślenie krytyczne są dla nas bardzo ważne. A ja sam jestem staroszkolnym maniakiem sztuki językowej (a'la "sztuki krzyżowej").
Więc będzie.
Erien
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •8Petros [$ rm -rv /capitalism/*]
in reply to Erien • •Erien
Unknown parent • • •Erien
Unknown parent • • •8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] likes this.
Mat
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •8Petros [$ rm -rv /capitalism/*]
in reply to Erien • — (Internet) •Erien
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •Martin Be
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •Polecam obejrzeć, bo to nie komedia, tylko dokument.
cda.pl/video/1094758322
Idiokracja - Komedia Przygoda Sci-Fi 2006 Lektor Pl
www.cda.plhrysku
in reply to 8Petros [$ rm -rv /capitalism/*] • • •Ta wypowiedź w formie niezmienionej mogłaby powstać też 20 lat temu, kiedy byłem w podstawówce.
Z ciekawości zajrzałem do wyników matur z polskiego w GUSie i w sumie w ostatnich 10 latach są tak samo złe. No chyba, że albo same matury są sukcesywnie upraszczane*, albo podchodzi do nich coraz mniej osób.
*Tak na marginesie, przeciętny dorosły człowiek, który dawno skończył szkołę nie potrafi wypełnić poleceń maturalnych z j.polskiego.