#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
17 stycznia 1569 r. niejaka Agnes Bowker, lat 27, służąca z zawodu, urodziła w Harborough kota. Czarnego i – jak wynika ze współczesnego portretu – niezbyt przyjacielskiego. Martwego, na szczęście. Ale nawet martwy wywołał straszliwe zamieszanie.Agnes pochodziła z Harborough i znano ją tam dobrze, choć od lat wędrowała za służbą. Jej ojciec wprawdzie już nie żył, lecz kota urodziła w obecności swojej matki, położnej oraz kilku innych kobiet, które – jak potem twierdziły – nie wiedziały dokładnie, co się stało, ale były przerażone. Poród trwał bowiem bardzo długo, parę dni, a Agnes opowiadała różne historie, wzmagając ich panikę. Niektóre nawet usiłowały uciekać, kiedy dziecko się rodziło, lecz położna zatrzymała je i dodała im otuchy modlitwą. Nie, żadna z nich nie widziała, jak kot wychodzi z łona Agnes. W izbie było ciemno, a kiedy jedna z nich zapaliła świeczkę, ten potworek, to dziecko Agnes, już leżało na ziemi, martwe.
I naprawdę wyglądało jak obdarty ze skóry kot. Miało nawet ogon.
Teraz sprawy wzięli w swoje ręce mężczyźni, a mianowicie miejscowy wikariusz, Christopher Pollard, rzeźnik, oberżysta i kilku innych zacnych obywateli Harborough, mniej łatwowierni od niewiast i bezpowrotnie już skażeni metodą naukową. W poszukiwaniu prawdy bez najmniejszego szacunku rozkroili dziecko Agnes, czyli kota. W jego żołądku znaleźli źdźbła trawy, zbite mięso i kawałek bekonu.Znaczy, nie powodziło się temu kotu źle, oczywiście póki Agnes Bowker go nie urodziła, bo to mu ewidentnie nie wyszło na zdrowie.
Sąsiedzi Agnes, ludzie trzeźwi i ewidentnie z empirycznym zacięciem, doszli więc do wniosku, że nie mają do czynienia z żadnym potworkiem, tylko, cóż tu kryć, zwyczajnym kotem. Poza tym słyszeli, że Agnes usiłowała od sąsiada pożyczyć kota. A potem ten kot zaginął.
Sami więc rozumiecie, paskudna z niej oszustka. I pomysłowa.
Tymczasem Agnes leżała w połogu, jak to kobieta w połogu, przyjmując gości i robiąc za lokalną znakomitość. Odwiedzały ją żony właścicieli ziemskich oraz sąsiadki, ona zaś cieszyła się swoją chwilą sławy i opowiadała im różności. Bo, widzicie, kot nie stanowił w tej sprawie jedynej zagadki. Jeszcze bardziej tajemniczy był ojciec dziecka.Gdyż Agnes, dość niefortunnie, pozostawała panną.
Wobec powyższego 27 stycznia przesłuchano ją przed sądem kościelnym. Zeznała, że w zeszłym roku miała romans z Randalem Dowleyem, sługą, choć o dziwo nie diabła, tylko pana Edwarda Gryffina. Kiedy zaszła w ciążę, Randal się zmył i nie chciał mieć z nią do czynienia. Agnes, jak twierdziła przed sądem, była tak zdruzgotana jego dezercją, że poszła do lasu, żeby się powiesić, ale pasek jej pękł. Kiedy się potem, oszołomiona, włóczyła po drogach, spotkała bestię przypominającą niedźwiedzia. Bestia weszła do jeziora, a Agnes hyc za nią. Ale kiedy była już po pas w wodzie, ludzie ją wyciągnęli.Natomiast położnej, Elizabeth Harrison, wyjawiła, że owszem, ojcem jej dziecka był Randal Downey, ale też przychodziło do niej nocami stworzenie, które czasami wyglądało jak niedźwiedź, czasami jak pies, a czasami jak człowiek. No i zaszła w ciążę, sami rozumiecie, tak bywa. Kiedy brzemienna wędrowała po kraju, spotkała jakąś holenderską kobietę, wróżkę albo mądrą niewiastę, kto wie. I ta wróżka powiedziała jej, że nie nosi ani dziecka mężczyzny, ani dziecka kobiety, tylko potworka.
W sądzie Agnes opowiedziała jeszcze inną barwną historię, jak to była na służbie u niejakiego Hugha Brady’ego, który był złym człowiekiem i cudzołożył ze swoimi służącymi. Agnes wyjawiła te paskudne sprawki jego nieszczęsnej żonie, on zaś zemścił się na Agnes, życząc jej złego, tak że wkrótce zaczęła cierpieć na epilepsję. Potem jednak się spotkali. Hugh dał jej dwa szylingi, oczywiście wykorzystał ją cieleśnie, ale obiecał, że da jej syna, a wtedy opuści ją choroba, a on będzie się nią opiekował, tyle że musi, bagatela, się wyrzec Boga i zacząć czcić diabła. A, i jeszcze nocami będzie do niej przychodził elegancki mężczyzna.
Trzeba przyznać, że Agnes umiała opowiadać historie. Czasami mówiła też, że urodziła wcześniej dziecko i oddała jej mamce. Czasami, że dziecko umarło. A co się tyczy kota, to Agnes nie była pewna, czy go urodziła, ale tak powiedziała położna, więc pewnie tak.
Dobrzy ludzie z Harborough sami już nie pojmowali, co się wydarzyło – czy Agnes była łatwowierną idiotką, czy może patologiczną kłamczuchą, czy cwaną dzieciobójczynią. Natomiast, o dziwo, pomimo tych wszystkich dziwnych nocnych kochanków, przepowiedni i zaklęć, nie przyszło im do głowy, że jest czarownicą.W międzyczasie sprawa stawała się głośna, bo ostatecznie kobiety nieczęsto rodzą koty. Po okolicy zaczęła krążyć jakaś drukowana broszura. Potem ułożono balladę.
Sąd usiłował dociec prawdy, ale miał kłopot. Spragnieni prawdy obywatele Harborough zafundowali bowiem potworkowi Agnes niefachową sekcję, zanim w śledztwo włączyły się władze i teraz niewiele dało się już z truchła dowiedzieć. Ale pełnomocnik biskupa, Anthony Anderson, postanowił przeprowadzić własny eksperyment. Nakazał złapać i zabić innego kota, a następnie obedrzeć ze skóry. Jak przekazał swoim przełożonym, zamordowany kot wyglądał zupełnie tak samo, jak potworek rzekomo urodzony przez Agnes. Tylko oczy potworek miał ciemniejsze. Ale przedsiębiorczy Anthony kazał zanurzać swojego oskórowanego kota we wrzątku. Po obgotowaniu oczy obu kotów stały się zupełnie takie same.
Ale nie myślcie sobie, że to już koniec.
18 lutego sprawę przekazano hrabiemu Huntington. Anthony Anderson nie napisał tego wprost, lecz zdaje się podejrzewać, że matka pospołu z położną podłożyły kota. Niby wszystko wydawało się proste, ale hrabia Huntington nie zamierzał się samodzielnie zajmować coraz bardziej kłopotliwym kotem.
W międzyczasie bowiem kot stał się sprawą polityczną.
Widzicie, w tamtych czasach wszyscy wiedzieli, że narodziny monstrów zapowiadają rozliczne straszliwe wydarzenia, klęski, wojny, przelew krwi i upadek monarchii. A panowanie Królowej Dziewicy nie było aż tak zupełnie spokojne i wolne od kontrowersji, zwłaszcza z 1569 r., czyli niedługo po tym, jak Maria, królowa Szkotów schroniła się, biedulka, w Anglii, podsuwając północnym panom różne niemądre pomysły. Na dodatek wszędzie czaili się ci straszni katolicy – kto to wie, może sprzymierzeni z kotami? Może Agnes Bowker nie wydała na świat tego kocura tak zupełnie bez powodu?
Można powiedzieć, że los Agnes, kota oraz królestwa się ze sobą splątały.
Ostatecznie sprawą musiał się zająć sam William Cecil i to z pomocą biskupa Londynu. Tak, ten Cecil. Kanclerz i doradca królowej.
Niby jeden mały czarny kot i jedna gadatliwa służąca, a tyle ambarasu.
Ale nawet jemu nie udało się ustalić prawdy.Agnes opowiadała tak wiele różnych historii, że nikt już nie miał pewności, co się naprawdę zdarzyło – kiedy zaszła w ciąże, bo wedle jej opowieści była w niej ponad 50 tygodni, co się zwykle kobietom nie zdarza. Nie wiadomo, kiedy urodziła, bo zaczęła rodzić na tydzień przed tym, jak pojawił się kot. Byli natomiast przekonani, że potworek został spreparowany.
Nie wiadomo też, co się ostatecznie stało z wygadaną panną Bowker. Możliwe, że Cecil, człek rozważny, kazał jej cichaczem skręcić kark lub ją gdzieś litościwie zamknął, żeby nie podkopywała kotem autorytetu monarchii.
Raczej z dala od Marii Stuart.
Ilustracja: Opis i rysunek kota sporządzony przez archidiakona Anthony’ego Andersona i przesłany do hrabiego Huntington
Za: David Cressy, Travesties and Transgressions in Tudor and Stuart England. Tales of Discord and Dissension, Oxford: Oxford Univ. Press, 2000.Scena po napisach: Wbrew pozorom to nie jest wesoła opowieść. Nie dowiemy się, czy Agnes była mitomanką czy osobą zaburzoną, czy świadomie kłamała czy może jednak wierzyła w swoje opowieści. Na pewno jednak widzimy spiralny upadek młodej, nieuprzywilejowanej służącej, zwodzonej i zawodzonej przez kolejnych kochanków, samotnej, pozbawionej wsparcia i coraz bardziej zdesperowanej. Ale nie jest tu jedyną ofiarą. Bo wszyscy się zgadzali, że Agnes jednak była w ciąży. Może urodziła martwe dziecko. Kot mógł odwracać uwagę od czegoś znacznie paskudniejszego niż nocne schadzki z niedźwiedziem – dzieciobójstwa. Możliwe jednak, że opowiadając te wszystkie przedziwne historie Agnes usiłowała odzyskać kontrolę - choćby na chwilę i choćby w fikcji - nad własnym życiem.
reshared this
Kierunkowy74, Brie Mmm i xlenka reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB #MarcinPolak #KronikiMartyniańskie
Ponieważ znajomość dziejów papieży i cesarzy, a także innych im współczesnych ludzi, jest rzeczą przydatną, między innymi wśród teologów i prawników… - tak się zaczyna największy średniowieczny bestseller napisany przez polskiego autora. Do naszych czasów dotrwało aż 400 kopii, nie wszystkie kompletne, ale też na pewno nie wszystkie już wygrzebano z archiwów. To kosmos. Kopiowano go, przerabiano, fałszowano i tłumaczono na języki narodowe. Na przełomie średniowiecza i renesansu imię autora stało się synonimem historyka.
Poznajcie Marcina Polaka.
Ilu z Was o nim słyszało?
Był śląskim dominikaninem. Przed 1261 r. prowadził we Wrocławiu działalność duszpasterską i pełnił funkcję spowiednika mieszczanina, niejakiego Hugona de Cirngov. Możliwe, że studiował w Paryżu. Potem związał się z kurią papieską. Zrobił karierę w Rzymie i został kapelanem papieża, z czego zgodnie z ówczesnym zwyczajem korzystał, protegując krewnych na kościelne posady. Wystarał się na przykład dla pewnego Gosława o archidiakonat kaliski. W 1278 r. mianowano go arcybiskupem gnieźnieńskim, lecz zmarł w podróży do Polski i pochowano go w Bolonii. Wedle tradycji urodził się w Opawie.
W zasadzie niewiele więcej o nim wiemy.
Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że Czesi przypisują mu czeskie pochodzenie, ale nie będziemy się tym tutaj przejmować. W każdym razie w 30 lat po śmierci pojawił się z przydomkiem „Polak” u Ptolemeusza z Lukki, dominikanina i ucznia św. Tomasza z Akwinu.
Marcin Polak na pewno napisał trzy dzieła, wszystkie bardzo popularne: „Kronikę papieży i cesarzy”, „Perłę Dekretu” – słownik terminów prawniczych świadczący o ogromnej wiedzy teologicznej i tak popularny, że do końca XV w. dorobił się 24 edycji drukiem oraz zbiór wzorcowych kazań, zachowany w 82 rękopisach, a więc będący najmniej popularnym dziełem Marcina Polaka.
Dla porównania: kronika mistrza Wincentego Kadłubka zachowała się w autografie i 24 rękopisach.
Dlaczego wiec nie uczymy się o Marcinie Polaku w szkole?
Otóż zamiast dziejów polskich popełnił kosmopolityczną kronikę uniwersalną, jak wielu innych twórców dzieł tego rodzaju porządkując i wiążąc w niej historiografię antyczną z tradycją biblijną. Nie jest to dzieło oryginalne. Przeciwnie, jego siłą jest prostota i zwięzłość wywodu, uporządkowana, lecz prosta struktura i kompilacyjna natura całości.
Tłumacząc na nasze: Marcin Polak pisał schematyczną literaturę gatunkową. Nie dla koneserów, tylko masowego czytelnika. Można powiedzieć, że popularyzował wiedzę. W całkiem poręcznej objętości, jak na dzieje świata. Na dodatek okazał się w tym gatunku mistrzem i stworzył wzorzec kroniki uniwersalnej.
Potem dzieła tego rodzaju od jego imienia nazywano po prostu kronikami martyniańskimi.
Niewielu rodaków odniosło sukces na taką skalę.
A potem nowa epoka wywróciła na nice stare hierarchie, dowartościowała oryginalność i oryginalną antyczną literaturę. Świat przestał cenić kompilatorów. Sic transit i tak dalej.
Ale średniowiecze go kochało.
Często patrzymy na przeszłość głównie przez pryzmat dzieł wybitnych i oryginalnych, autorstwa wyrafinowanych stylistów i subtelnych filozofów. To oczywiście pułapka i zniekształcenie poznawcze. Przeszłość miała swoje własne priorytety oraz preferencje, niekiedy zupełnie odmienne od późniejszych.
I tak się składa, że średniowieczna publika spoglądała na przeszłość oczyma Marcina Polaka.
Pierwszego Polaka, który robił w literaturze popularnej.
Która, co zabawne, już w średniowieczu była naszym najlepszym towarem eksportowym.Źródło: Marcin Polak, Kronika papieży i cesarzy, Kęty: Wydawnictwo Marek Derewiecki, 2008.
Ilustracja: Piszący mnich, manuskrypt z późnego XIII w., Durham.
Kierunkowy74 reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB #Kaos #Bogowie #Ludie #Mity
Zanim porządnie obejrzałam „Kaos”, Netflix zdążył go skasować (Edit: czyli nie będzie 2 sezonu, 1. nadal można spokojnie oglądać), co mnie nie dziwi, bo losy „Firefly”, „Rzymu” oraz jogurtów cytrynowych – czy jestem jedyną osobą w tym kraju, która lubi porządnie kwaśne jogurt cytrynowy? – zaświadczają, że świat nie podziela mojego gustu. Szkoda. „Kaosu” też szkoda.Cała zabawa w tym serialu polega na tym, że jesteśmy na Krecie wkrótce po zakończeniu wojny trojańskiej, ale technologicznie jakoś w końcówce XX wieku. Pod rządami króla Minosa, upozowanego na szefa wojskowej dyktatury, ale tak naprawdę pod butem olimpijskich bogów. Prawdziwych, nie wyobrażonych. Ale spoglądamy na olimpijski panteon szeroko rozwartymi ze zdumienia oczętami widza z XXI wieku, czyli bez tych wszystkich filtrów, nałożonych na opowieści o barbarzyńskich Achajach przez niezliczone dzieła kultury, które przyzwyczaiły nas, że tak to już jest, że Zeus folguje sobie z nie zawsze chętnymi śmiertelniczkami, i zobojętniły na ich los, kiedy już wpadną w łapy zazdrosnej Hery.
W „Kaosie” nie ma toposów literackich o obłych krawędziach. Na pierwszy plan wydobyto ostre jak brzytwa, konstytutywne okrucieństwo greckiej mitologii. Jak mówi jeden z bohaterów, bogowie zrywają wszelkie więzi i niszczą wszelką miłość.
No więc to jest serial o miłości i o wolności. Oraz ich braku.
W „Kaosie” władza bogów jest szersza niż w oryginalnej greckiej mitologii. Rozciąga się nad życiem, śmiercią i samą materią mitu. Razem napisaliśmy mity i reguły obowiązujące we wszechświecie – mówi do Zeusa jego siostra-małżonka Hera. Oni stworzyli ten świat. I wraz z Prometeuszem spętali całą ludzkość.
Nie zawsze za postępkami olimpijczyków stoi jakaś wyrafinowana kalkulacja. Nie wszyscy są zresztą do niej zdolni. W zasadzie w mitologicznej familii „Kaosu” intelektem dysponują głównie boginie, Persefona – która podkreśla, że nie została porwana przez Hadesa, tylko się w nim zakochała, na granaty ma alergię i wszystko to zostało wymyślone – i Hera, przy czym w przypadku Hery nie jest to komplement. Zeus, brawurowo zagrany przez Jeffa Goldbluma, jest z kolei durniem. Megalomanem, który na podobieństwo oligarchy-multimiliardera z naszych czasów jest przekonany o własnej wyższości, zasłużonej oczywiście, wygłasza idiotyczne frazesy, terroryzuje wszystkich, nawet własną rodzinę, by zaraz potem zarzucać bliskim niewdzięczność i snuje się w dresach i szlafrokach po ociekających złotem i bezguściem pałacowych wnętrzach. Zeus nie zmusza się do głębokich refleksji. Coś tam czasami pojękuje o trudnym dzieciństwie. Generalnie jednak preferuje proste rozrywki. Na przykład kiedy jest sfrustrowany, morduje personel w swojej posiadłości.
Każe im skakać i strzela do nich jak do rzutków.
Nie da się od okrucieństwa bogów „Kaosu” zdystansować prostymi mantrami w rodzaju „takie to były straszne czasy”, bo czasy są prawie współczesne. Technologia istnieje i przyjemnie działa, lecz nie niesie ocalenia. Media, owszem, zmieniają świat, ale chyba na lepsze, skoro dzięki nim bogowie mogą obserwować mordy, wygodnie rozparci na kanapie przed telwizorem. Popkultura jest bezwzględna, wszak Mojry – boginie losu, cudownie przekoszone w podejrzanym barze – mają własny reality show, pozwalający na bieżąco śledzić losy Orfeusza, kiedy ten usiłuje wydobyć z zaświatów Eurydykę. Zbiurokratyzowane, kapitalistyczne przedsiębiorstwo, jakim jest Hades, drapieżnie eksploatuje cały świat i wysysa z niego (niemetaforycznie) dusze, nieuchronnie popychając wszystko ku zagładzie, a jego kadra, jak długo się da, ignoruje i ukrywa prawdę.
Oczywiście Zeus wcale nie chce o słuchać o katastrofie. Zresztą kto by chciał?
Dla równowagi ludzie nie chcą słuchać Kasandry.
Tak czy inaczej Zeus i reszta olimpijskiej ferajny realnie panują nad ludźmi. Bariera pomiędzy nieśmiertelnymi i śmiertelnikami jest nie do przebycia. Bogowie nie krwawią, nie umierają i nie kochają słabszych od siebie. Baw się z ludźmi, jedz z nimi, kochaj się, zaplataj im warkoczyki i rób co chcesz, ale pamiętaj, że nie jesteś jednym z nich, dobrze? – przestrzega Zeus swojego syna Dionizosa.
Notabene, Dionizos, uroczo i po młodzieńczemu nierozgarnięty, zdaniem taty ma w sobie nieco za dużo z człowieka. Przywiązuje się do kociaka i chciałby się zakochać. Sami rozumiecie, w tym świecie to kłopot. Ale cóż, synowie nieuchronnie buntują się przeciwko ojcom. Kto jak kto, ale Zeus powinien o tym wiedzieć.
Natomiast poddani króla Minosa niezbyt chętnie przeciwstawiają się bogom. Ostatecznie wojna trojańska się skończyła, na Krecie panuje spokój i dobrobyt, po prostu od czasu do czasu trzeba złożyć ofiarę z człowieka. Albo zabić własne dziecko. Ale co oni, biedni, mogą? Nie podejmujesz decyzji, bo ja mówię, co masz robić – tłumaczy królowi Minosowi Posejdon. Cóż za ulga. Większość śmiertelników zatem całkiem wygodnie mości się w tym świecie. Chodzą na zakupy do supermarketów i na koncerty rockowe, bo Orfeusz jest przecież gwiazdą popu. No, może uciekinierzy z Troi nie pałają zadowoleniem, bo oni są akurat traktowani jak uchodźcy.
Znaczy, jak podludzie.
Aż raptem grupka smarkatych niedobitków z Troi pod przywództwem królewicza Astyanaksa – wbrew pogłoskom nie został zrzucony z murów Troi – wpada na szczeniacki pomysł, żeby zamanifestować swoje niezadowolenie i stertą gówna popsuć podniosłe święto Olimpii.
A Zeus nie ma poczucia humoru.
W rzeczywistości jednak boska wszechmoc jest pozorna. Światem rządzi bowiem fatum ubrane w szaty przepowiedni. Każdy, bóg czy człowiek, ma własną przepowiednię i nie jest w stanie od niej uciec.
Choć oczywiście wielu próbuje.
Zeus na przykład usiłuje powstrzymać przepowiednię obiecującą upadek bogów i nadejście chaosu, co relacjonuje nam Prometeusz, zazwyczaj wprawdzie rzetelnie przykuty do swojej skały, ale okazjonalnie uwalniany przez Zeusa na pogawędkę i udzielający mu pokrzepiających, acz fałszywych porad. Zanim jednak bogowie upadną, przepowiednia rujnuje życie jeszcze paru ludzi. Przede wszystkim Eurydyki i Kajneusa. Po trochu także Ariadny i Orfeusza.
Wychowywałam się na mitologii greckiej, czytano mi Homera, zanim nauczyłam się składać litery, więc czułam się w „Kaosie” jak wśród starych przyjaciół. Trudno mi ocenić, czy niektóre z serialowych wątków są zarysowane w wystarczająco wyraźny sposób. Nie chodzi mi o takie drobiazgi, jak Dionizos, na widok Ariadny na ekranie telewizora mówiący: „Zakochałem się!”, czy Hera dzwoniąca z przydrożnego aparatu telefonicznego do synka z poleceniem, by zbierał wojska. Można się bez tego obejść. Ale na przykład tło dramatu Kajneusa vel Kajnis w społeczności Amazonek wydało mi się potraktowane nieco zbyt pobieżnie. Może ten świat z założenia miał być fragmentaryczny – stąd nieobecność całej masy bogów – i odsłaniany stopniowo, w kolejnych sezonach.
Tym bardziej szkoda, że ich nie będzie. Tymczasem jednak im więcej wiecie o mitologii, tym lepiej będziecie się bawili.
I wiecie, nie porwały mnie odniesienia do naszego świata. Zachwyciła mnie zabawa mitologią, żonglowanie motywami, przekształcanie ich, osadzanie w nowym kontekście i dodawanie elementów, o których się starożytnym Grekom nie śniło. Na przykład przemysłowe zabawy duszami. Albo tacytki, niema służba bezpieczeństwa Hery.
Choć bohaterowie też mi się podobali. Także ludzie. Nawet narcystyczny Orfeusz i łajzowata Eurydyka, swoją drogą warci siebie. Ich mit też „Kaos” wywraca na nice, pozwalając obydwojgu bohaterów jednej z najstarszych opowieści o miłości silniejszej niż śmierć odkryć, że w gruncie rzeczy nie definiuje ich miłość.
To zaskakujące, ale są w tym serialu prawdziwe emocje. Rozpacz i – jakże nieoczekiwanie – nadzieja. Bo Orfeusz ratuje i traci Eurydykę w najpiękniejszy możliwy sposób. Dając jej wolność.
Bardzo przyjemny, inteligentnie zrobiony serial.
Aż się prosił, żeby go skasować.
Kierunkowy74 reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
W 1481 r. Katerina z Eschenau została poinformowana przez radę miasta Norymbergi, że z pocałowaniem w rękę otrzyma prawa miejskie i wiążące się z tym przywileje, jeśli tylko się przeprowadzi wraz z mężem do ich pięknego frankońskiego grodu. A skąd ta łaskawość władz miejskich? Bo pani Katerina była położną.
Tak, to jest wpis polityczny.
Spośród średniowiecznych niemieckich miast Norymberga stworzyła najlepiej zorganizowany system publicznej opieki medycznej nad położnicami i noworodkami. Stanowił on obiekt podziwu i zazdrości. Norymberskie położne były słynne i tak cenione, że ościenni władcy i inne miasta uprzejmie prosili magistrat o ich użyczenie na czas połogów ukochanych małżonek. W źródłach jako odrębna profesja położne pojawiają się w XIV w., a w 1417 r. są wymienione wśród innych grup zawodowych, zobowiązanych co roku składać przysięgę przed radą miejską.
Tłumacząc na nasze, stały się zawodem zaufania publicznego. Jak notariusze.
W 1522 r. władze Norymbergi wydały pierwsze zarządzenie regulujące całościowo pracę położnych. Zobowiązano je, by wszystkich, bogatych i biednych, traktowały tak samo. W szczególności zakazano im porzucania w trakcie porodu biednej kobiety, by asystować przy porodzie bogatszej, która więcej zapłaci. Nie mogły przyspieszać porodu. Jeśli trwał długo i położna się zmęczyła, zobowiązano ją do wezwania innej zaprzysiężonej położnej, nie zaś po prostu swojej uczennicy. Za porzucenie obywatelki miasta Norymbergi w potrzebie położne mogły być obciążone grzywną w wysokości 5 florenów i stracić prawo do wykonywania zawodu.
Poza tym w Norymberdze część z nich – nie wszystkie – zatrudniało miasto. Tłumacząc na nasze, pracowały w budżetówce.
Certyfikowane miejskie położne zarabiały znacznie mniej niż balwierze/chirurdzy, bo ich też miasto zatrudniało: one dostawały 2-8 guldenów rocznie, oni 10-25. Nie były zadowolone z pensji. Zwracały się do magistratu z prośbami o podwyżki i to niespecjalnie pokornie, twierdząc, że proszą o to „co im się należy.” Miasto podwyżek raczej nie dawało, za to oferowało im za darmo drewno, zboże czy ulgi podatkowe, zaznaczając przy tym, że czyni to nie z przymusu, tylko dobroci serca. Aha, bo i tak zaraz jakiś cwaniak zada to pytanie – zarabiały mniej więcej tyle, co czeladnik albo wyzwolony rzemieślnik, ale nie dostawały zakwaterowania i wyżywienia.
Tłumacząc na nasze, płace w sektorze publicznym już wówczas były nędzne.
Pomimo to władze starały się pozyskiwać fachowe służby medyczne i nakłaniały położne do osiedlenia się w Norymberdze, ofertując im – jak Katerinie z Eschenau – prawa miejskie bez związanych z tym opłat. Zachęcano je również do kształcenia kolejnych akuszerek, mogły więc liczyć na wysokie bonusy za wzięcie uczennic (w 1483 r. od 2 do 3 florenów, w 1484 r. – 5 florenów). Dostawały też dodatkowe wynagrodzenie od rodzin bogatych położnic. Na przykład w 1534 r. Sebastian Welser, bogaty sukiennik i członek rady miejskiej, zapłacił położnej 1,5 florena za poród żony i kolejnego florena za opiekę nad żoną podczas 3 miesięcy po porodzie. Ale władzom zależało, by miejskie położne nie faworyzowały patrycjatu, stąd tak surowe kary za porzucenie biednej położnicy.
By zapobiec nadużyciom i błędom w sztuce, Norymberga stworzyła cały system kształcenia i nadzorowania pracy położnych. Świecki, podczas gdy np. we Francji położne były pod nadzorem Kościoła.
Zarządzenia miejskie nakazywały, by położne były statecznie i uczyły się fachu u boku doświadczonej położnej aż przez 4 lata, podczas gdy w wielu miejscach był to tylko rok. Dopiero po roku asystowania uczennicom pozwalano odbierać porody i to wyłącznie proste, u wieloródek. Potem były egzaminowane przez lekarzy miejskich, uzyskiwały – lub nie – prawo do wykonywania zawodu.
Ponadto w 1463 r. rada miejska powołała instytucję Ehrbare Frauen, czyli patrycjuszek, które nadzorowały pracę położnych i raz do roku – po Wielkanocy – składały radzie miejskiej raport z ich pracy. W Norymberdze nie dostawały wynagrodzenia, choć w innych miastach to się zdarzało. Nie odbierały porodów – przynajmniej w teorii, bo położne skarżyły się magistratowi, że pokątnie to robią, więc powinny też zdawać egzamin – ale kontrolowały pracę miejskich położnych, wizytowały matki w połogu, wysłuchiwały skarg, służyły radą, wsparciem i pomocą.
Współpraca nie zawsze układała się najlepiej, skoro w 1549 r. położne zażądały od rady miejskiej wyznaczenia innych osób do nadzorowania ich pracy, ponieważ, jak twierdziły, damy z patrycjatu nie chciały zajmować się biednymi kobietami i ignorowały prośby położnych. Zażądały, by do nadzorowania wyznaczono zwyczajne żony i wdowy po rzemieślnikach. W ten sposób powołano instytucję Geschworene Weiber, w której zatrudniano – na drobną opłatą – żony i wdowy po rzemieślnikach i skromniejszych urzędnikach, które miały wspierać położne i pomagać przy najtrudniejszych porodach.
Tłumacząc na nasze, służby medyczne artykułowały swoje oczekiwania i władze starały się wypracować konsensus, który poprawi działanie systemu.
Liczba tych wszystkich kobiet w systemie opieki nad położnicami wahała się od 16 położnych do 65 w 1530 r. Potem ustabilizowała się na poziomie 40-50 kobiet, z czego położne stanowiły ok. 1/3. Oczywiście nie były to wszystkie niewiasty w municypalnych służbach medycznych. Wiele pracowało w szpitalach, także położne, które przyjmowały tam porody ubogich kobiet spoza miasta (nieposiadających obywatelstwa), w ramach zinstytucjonalizowanego miejskiego miłosierdzia. Inne w instytucjach charytatywnych, zwanych Seekhaus, opiekowały się zakaźnie chorymi i przygotowywały zmarłych do pochówku. Badacze szacują, że było ich w tym świeckim systemie municypalnej opieki medycznej więcej niż mężczyzn.
Oprócz odbierania porodów położne pełniły w Norymberdze – i innych średniowiecznych oraz wczesnonowożytnych miastach – jeszcze inne funkcje. Mogły samodzielnie podawać lekarstwa położnicom – te najprostsze, sporządzane przez aptekarzy bez zlecenia przez lekarza – przy czym jeśli położnica nie była w stanie zapłacić za medykamenty, rachunek u aptekarza pokrywano z kasy miejskiej. Zapewniały opiekę poporodową matce i dziecku, w razie potrzeby chrzciły, występowały w sądach jako ekspertki, informowały władze o przestępstwach związanych z seksualnością i naruszeniach obyczajności, instruowały szczęśliwych rodziców w sprawie praw przeciwko zbytkowi (czyli np. ile maksymalnie osób mogą zaprosić na chrzciny). Czasami ojcowie miasta mieli dość zabawne pomysły. Wprawdzie nie w Norymberdze, ale w Strasburgu w początkach XVII w. położnym nakazano, by – jeśli asystowały przy narodzinach dziecka nieślubnego – informowały władze, czyje imię wykrzykiwała w bólach rodząca, bo a nuż ujawniała w ten sposób niecnego tatusia-cudzołożnika.
To jest system południowoniemiecki i nie, nie odnotowano tam procesów położnych oskarżonych o czary, choć w innych regionach cesarstwa się trafiały. Ale tu rządzili kupcy. Rozumieli znaczenie słowa „inwestycja” i nie puszczali inwestycji z dymem ani nie pokrzykiwali: „Niech wyjeżdżają!”.
Wśród historyków toczy się zajadłą dyskusja na temat zmian, jakie na przełomie średniowiecza przyniosła profesjonalizacja medycyny i jak dalece wypchnęła kobiety z praktykowania medycyny. Otóż w południowoniemieckich miastach nie wypchnęła. Najwyraźniej system był tak skuteczny, że przetrwał szczęśliwie aż do XVIII w.
Wypracowano go na przełomie średniowiecza. Epoce, kiedy społeczeństwo było fundamentalnie zhierarchizowane, a pochodzenie przesądzało w ogromnym stopniu o dalszym losie człowieka. Właśnie wtedy miasta takie, jak Norymberga – ale też Ratyzbona, Monachium, Stuttgart czy Frankfurt – zorganizowały świecką, jednolitą i publiczną opiekę zdrowotną dla obywatelek w ciąży i małych obywateli, których kolejne pokolenia postanowiono jak najbezpieczniej sprowadzać na świat. Certyfikowały i zatrudniały położne, by służyły wszystkim obywatelom, bogatym i biednym. W tym samym podstawowym standardzie.
Za kasę z podatków.
I tak, wiem, że cesarskie miasto Norymberga należało do najbogatszych i – wraz z Kolonią i Augsburgiem – największych niemieckich miast. Ale te miasta, zarządzane przez zachłannych patrycjuszy, bogatych kupców, bankierów i wyspecjalizowanych, nowatorskich rzemieślników, miały silną tożsamość i municypalny etos, którego wyrazem były m.in. działające służby publiczne, podatki i prawa zapewniające żonie ubogiego łatacza trzewików tę samą podstawową opiekę zdrowotną, co żonie Sebastiana Welsera, który, bądźmy szczerzy, mógł sobie zapewnić tuzin położnych na miesiąc. Dlaczego tego nie robił? Bo ładując kasę – z podatków – w system publiczny, szlifując wykształcenie i kontrolę nad służbami medycznymi, doprowadzono do takiej ekscentrycznej sytuacji, że władcy – mogący sobie pozwolić na wszystko, co się da kupić za pieniądze – zabiegali o wypożyczenie miejskiej położonej. Publiczne było lepsze niż prywatne. Taki mały frankoński cud nad Pegnitz.
I racjonalna inwestycja w przyszłość miasta.
Mamy w rządzie historyków. Jest nim na przykład premier. Wprawdzie ze specjalizacją z legendy Piłsudskiego, czyli bajek z mchu i paproci, ale to i tak lepiej niż poprzednik, który też jest historykiem i bronił się jeszcze bardziej egzotycznie, z Solidarności Walczącej. Tak, wiem, historycy to plaga.
Może niech mu ktoś zalinkuje ten tekst i szepnie, jak ci straszliwi Niemcy to robili już w zacofanym średniowieczu?
Bo tak, to jest wpis polityczny.
Literatura:
Judith P. Aikin, Welfare of Pregnant and Birthing Women as Concern for Male and Female Rulers: A Case Study, - Sixteenth Century Journal, 35, 1 (2004): 9-41.
Green, Monica H. “Gendering the History of Women’s Healthcare.” Gender & History, 20, 3 (2008): 487–518.
Annemarie Kinzelbach, Women and Healthcare in Early Modern German Towns, - Renaissance Studies, 28, 4 (2014): 619-638.
Alison Rowlands, Monstrous Deception: Midwifery, Fraud and Gender in Early Modern Rothenburg ob. Der Tauber, [in:] Gender in Early Modern German History, ed. Ulinka Rublack, Cambridge: Cambridge Univ. Press, 2002, pp. 71-101.
Steven Ozment, When Fathers Ruled. Family Life in Reformation Europe, Cambridge&London: Harvard Univ. Press, 1983.
Tiffany D. Vann Sprecher, Ruth Mazo Karras, The Midwife and the Church: Eccsiastical Reglation of Midwives in Brie, 1499-1504, - Bulletin of the History of Medicine, 85, 2 (2011): 171-192.
Merry E. Wiesner, Early Modern Widwifery: A Case Study, Women and Work in Preindustrial Europe, ed. Barbara A. Hanawalt, Bloomington: Indiana Univ. Press, 1986, pp. 94-113.
Merry E. Wiesner, The Midwives of South Germany and the Public/Private Dichotomy [in:] The Art of Midwifery. Early Modern Midwives in Europe, ed. Hilary Marland, London&NY: Routledge, 2006, pp. 77-94.
Heide Wunder, He Is the Sun, She Is the Moon. Women in Early Modern Germany, Cambridge&London: Harvard Univ. Press, 1998.
Ilustracja: Albrecht Dürer, Narodziny Maryi, ok. 1500
Scena po napisach: W renesansowych polskich miastach również były certyfikowane położne, np. w Gdańsku składały taką przysięgę: Przysięgam, że będę odwiedzać potrzebujące mojej pomocy ciężarne, rodzące i położnice o każdej porze dnia i nocy, będę im służyła radą i pomocą niezależnie od ich stanu majątkowego, aby ocalić życie i zachować zdrowie matki i dziecka. Będę zwracać pilną uwagę na to, aby nie doszło do zamiany dziecka, nie dopuszczę do obumarcia i spędzenia płodu. W przypadkach ciężkich i w niebezpieczeństwie życia będę dokładnie wypełniać zalecenie duchownych, lekarzy i chirurgów i nie zapomnę dokonać chrztu dziecka. W razie wezwania mnie przez władze do więzienia będę spełniała swe obowiązki bezpłatnie. Będę zgłaszała władzom wszystkie porody przedwczesne i odbywające się w podejrzanych okolicznościach, do których będę wezwana. (Za: Bożena Zaborowska, Pomoc przy porodach w Rzeczypospolitej w epoce nowożytnej w świetle zielników i poradników medycznych [w:] Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny i higieny w Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku, red. Andrzej Karpiński, Warszawa: Instytut Historyczny UW, wydawnictwo DiG, 2009, ss. 279-312.).
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
W 1548 r., gdy na sejmie piotrkowskim debatowano nad skandalicznym małżeństwem króla Zygmunta Augusta z, jak to szlachta elegancko ujmowała, z litewską ladacznicą, w domu Weinsberga, kolońskiego kupca winnego, również debatowano nad ożenkiem. Rodzice chcieli wreszcie wyswatać swego pierworodnego syna Hermanna. Choć trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do Radziwiłłówny Hermann był dobrą partią.Dzisiaj opowiem Wam o kimś, kogo najtrudniej w źródłach zobaczyć. O zwyczajnym człowieku wiodącym zwyczajne życie.
Hermann liczył lat 30, pochodził z zacnej kupieckiej rodziny, był absolwentem miejscowego uniwersytetu i prawnikiem robiącym karierę w radzie miejskiej. Rodzice raili mu sąsiadkę, wdowę Weisgin Rigpin, właścicielkę sklepu sukiennego. Weisgin, jak Barbara, też miała pewien feler. Była mianowicie o 16 lat starsza od Hermanna.
Ale – i tu pierwsza niespodzianka – Hermannowi to nie przeszkadzało. W dobrym małżeństwie nie chodziło wówczas o jędrną, pozbawioną zmarszczek skórę. Kiedy Zygmunt August samowolnie, bez wiedzy i zgody ojca, poślubił litewską ślicznotkę, która w posagu wniosła mu głównie własną urodę, współcześni byli tak zszokowani, że podejrzewali czary.Na szczęście Hermann był utoczony z zupełnie innej gliny niż Zygmunt August.
Ponieważ wy, ojcze, i matka, tak mi radzicie, oznajmił, i ponieważ dobrze znam Weisgin oraz ufam Bogu, będę szczęśliwym człowiekiem, jeśli ta kobieta także mnie zapragnie. Myślałem, zwierzył się później, że małżeństwo będzie lepsze, jeśli maż będzie młodszy od żony, do którego to wniosku doszedłem na podstawie mojej własnej sytuacji oraz przysłowia, by żenić się z osobą doświadczoną z sąsiedztwa. Hermann w młodości cierpiał bowiem na przepuklinę, przez co nieco obawiał się kobiet, zwłaszcza młodszych.
Następnego dnia ojciec Hermanna zagadnął więc Weisgin pod kościołem, ta zaś oznajmiła, że słyszała plotki i spodziewała się tej propozycji, a jeśli stoi za nią wola Boża i jeśli jej rodzina ją zaaprobuje, ona także nie będzie się sprzeciwiać. W rzeczywistości nad związkiem naradzały się nawet trzy rodziny: w negocjacjach brali udział krewni jej zmarłego męża. Spisano kontrakt małżeński, uwzględniający prawa do spadku zarówno dwóch synów Weisgin z pierwszego małżeństwa, jak i dzieci, które mogła urodzić Hermannowi.Zwróćcie uwagę, że małżeństwo Hermanna było sprawą rodzinną, związkiem społeczno-gospodarczym dwóch rodzin, nie zwieńczeniem namiętności mężczyzny i kobiety. Weisgin, stateczna wdowa, nie strzelała oczami i nie spotykała się pokątnie z narzeczonym. Wszystko działo się statecznie, na oczach wszystkich. Bez pokątnych spotkań w litewskich zameczkach ani sekretnego ożenku w środku nocy.
A potem nieoczekiwanie wyszło na jaw – bo nawet zupełnie zwykli ludzie miewają swoją przeszłość – że w 1546 r. Greitkin Olup, służąca państwa Weinsbergów, urodziła Hermannowi córkę, którą ten uznał i utrzymywał. Ojciec Greitkin przydreptał do księdza i oznajmił, że Hermann nie może poślubić Weisgin, ponieważ wcześniej obiecał małżeństwo jego córce. Przeszkoda zatem jest do tego nowego małżeństwa, ot co. Ale Greitkin nie potwierdziła pod przysięgą, że wymieniła z Hermannem małżeńską obietnicę. Potem zaś do jej ojca wybrał się patriarcha rodu Weinsbergów z gromadą krewnych. I przeszkoda gwałtownie ustała.
Ale w niedzielę, kiedy Hermann i Weisgin składali w kościele przysięgę małżeńską, Weinsberg senior pilnował drzwi. Tak na wszelki wypadek.I wiecie co? To było udane małżeństwo. Weisgin, twierdził Hermann, miała piękną twarz, była raczej wysoka, tęga, cnotliwa, pracowita, wesoła, bogobojna i zgodna. Cenił jej rady, zresztą w ogóle nie uważał kobiet za idiotki, cenił też opinię własnej matki i siostry Katarzyny. Lubił spędzać z żoną czas: opisał, jak pomagał jej robić konfitury z wiśni. Trochę się posprzeczali, kiedy po śmierci jednego z jej synów Hermann uznał, że Weisgin – a nie zapominajcie, że ona była niezależna finansowo i wniosła do tego małżeństwa duży majątek – powinna spisać testament. Ale negocjowali kolejne wersje i dogadali się.
Prowadzili zwyczajne życie. Solenne, pracowite i pozbawione skandali. Takie, jakiego nie zobaczycie w dokumentach sądowych.
Weisgin umarła w maju 1557 r. wskutek bardzo bolesnej choroby dróg rodnych. Podobnie jak Radziwiłłówna. Tyle że tym razem nikt nie ględził o karze boskiej za bezbożność i cudzołóstwo.Hermann rozpaczał. Szczerze. Ale w przeciągu 4 miesięcy od jej śmierci dostał 3 oferty małżeństwa i przeżył romansik z młodą wdową. Życie szło swoim torem.
W lutym 1558 r., namówiony przez siostrę, poślubił kolejną wdowę, Drutgin Bars. Bogatą. Z dziećmi. 10 lat starszą.
Ale Drutgin nie przypominała Weisgin, oj nie.
Drutgin miała charakterek i była zazdrosna. Kiedy w parę miesięcy po ślubie dowiedziała się, że mąż przed ślubem miał romans, zrobiła piekielną awanturę i usiłowała uciec z domu. Hermann ją zatrzymał siłą. Kiedy mu nadal ubliżała, pobił ją i zwyzywał, choć na pierwszą żonę, jak twierdził, nigdy nie podniósł ręki. Dwa dni później Drutgin mu oznajmiła, że poroniła i pokazała mu w nocniku zakrwawiony płód. Hermann był zszokowany, bo dotychczas Drutgin utrzymywała, że nie może mieć dzieci. Niebawem jednak zorientował się, że płód był w rzeczywistości zakrwawioną grudką z papieru – a w każdym razie tak postanowił wierzyć.
Małżeństwo okazało się burzliwe.
Rozstawali się i wracali do siebie. Drutgin groziła, że się zabije, Hermann – że opowie wszystkim, co ona wyprawia i jak nierozsądnie jest zazdrosna. Drutgin zarzucała mu, że się szlaja i łajdaczy. Na dodatek chodziła na skargi do księdza, przyjaciół, dzieci i krewnych. Skarżyła się też, że każe jej chodzić na targ i planować posiłki. Zupełnie jakbym była służącą, utyskiwała. Na próżno Hermann ją przekonywał, że są to zwykłe obowiązki pani domu. Kiedyś sam musiał przez 2 tygodnie je wykonywać, co było srogim ciosem i to nie wyłącznie z powodów prestiżowych. Małżeństwo pozostawało wówczas przede wszystkim jednostką gospodarczą, maleńkim przedsiębiorstwem, w którym żona zwykle pełniła funkcję mniejszego, ale jednak niezbędnego wspólnika.
Po prostu trudno było prowadzić dom i interesy bez współpracy z własną żoną.
Drutgin była wspólnikiem narowistym i nieobliczalnym. Zmusiła go nawet, żeby zrezygnował ze stanowiska w radzie miejskiej.
Nie mieli dzieci. Może i dobrze.
Ale kiedy w 1573 r. Drutgin umierała na puchlinę wodną, Hermann płakał długo i gorzko. Bo z czasem nauczył się doceniać lojalność Drutgin, która w tajemnicy przez wiele lat spłacała długi swojego pierwszego męża. Po paru latach pożycia pisał, że znalazł w tym małżeństwie spokój i szczęście.Potem przez lata procesował się z jej dziećmi o spadek.
Owdowiawszy dwukrotnie, Hermann wprowadził się z powrotem do rodzinnego domu. Znów go swatano, lecz oznajmił, że z kobiet wystarczy mu matka. Odsłużyłem światu ćwierć wieku jako małżonek i dosyć, skonstatował.
Poza tym Drutgin nie chciała, żeby się znów ożenił, a wiadomo, jaka była zazdrosna. Dokądkolwiek trafiła po śmierci, zanotował sarkastycznie, jeśli pozostała taka, jaka była za życia, na pewno byłaby zadowolona wiedząc, że po jej śmierci nie dotknąłem żadnej innej niewiasty, nie licząc uprzejmego pocałunku i tańca.
Przeżył samotnie jeszcze 26 lat, skrupulatnie odnotowując w pamiętniku kwoty, jakie wydawał na msze, wypominki i świece dla swoich zmarłych żon.Narzekacie tu czasami, że opisuję same przestępstwa, wyjątki i sytuacje graniczne, ale cóż, taka jest natura źródeł sądowych. Na szczęście Hermann von Weinsberg prowadził pamiętnik. Był synem swoich czasów, to jasne. Uprzywilejowanym z racji płci. Ale wedle jego świadectwa jego żony miały niezależność finansową, doświadczenie, siatkę rodzinnych powiązań i negocjowały – na różne sposoby – swoją pozycję w małżeństwie. Nie były słabe ani bezbronne, a w każdym razie nie w oczach własnego męża.
Choć oczywiście nie wiemy, jak one opowiedziałyby tę historię.Źródło: Pełna współczesna trzyksięgowa edycja pamiętników jest on-line.
Historia małżeństw Hermanna za: Steven Ozment, When Fathers Ruled. Family Life in Reformation Europe, Cambridge&London: Harvard Univ. Press, 1983.
Ilustracja: Pieter Breugel, Taniec weselny, 1566 r.
Kierunkowy74 reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
W VII w. św. Fruktuoz z Bragi spisał swoją „Regułę mnichów”. Fruktuoz pochodził ze znamienitej wizygockiej rodziny i po śmierci ojca został mnichem, potem biskupem. Wędrował po swoich rozległych rodzinnych posiadłościach w północnej Hiszpanii, jak to uczony mnich, ciągając za sobą po górach i dolinach nieszczęśliwego osła obładowanego sakwami pełnymi manuskryptów. Chciał się nawet wybrać na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, ale król zatrzymał go i wyłajał, że tak szlachetne światło pobożności nie może opuścić Iberii i rozświetlać obcych stron. Rozświetlał więc własne, czyli zakładał tzw. klasztory podwójne, do których przyjmowano całe rodziny, wraz z małymi dziećmi.
To nie był unikatowy pomysł. Od samego zarania monastycyzmu pojawiały się wspólnoty mnichów i mniszek żyjących wspólnie pod tym samym dachem i przywództwem tego samego przełożonego lub przełożonej, bo i tak się zdarzało. Ale – być może właśnie ze względu na obecność całych rodzin pod klasztornym dachem – bezprecedensowy jest zakres ochrony dzieci, jaki przewidział w swojej regule św. Fruktuoz.Każdy mnich – głosi reguła św. Fruktuoza – który jest zanadto zainteresowany chłopcami lub młodzieńcami, albo został schwytany na pocałunku czy powłóczystych spojrzeniach lub jakiejkolwiek innej lubieżności, a jego wina zostanie dowiedziona, ma zostać publicznie obity, jego tonsura usunięta i ma zostać postawiony w publicznym miejscu, ogolony na łyso, znosząc pogardliwą hańbę, opluwany i znieważany przez wszystkich. Powinien zostać uwięziony, zakuty w żelazne łańcuchy na 6 miesięcy, a przez kolejne 3 lata każdego tygodnia powinien pościć na jak najmniejszej ilości jęczmiennego chleba, wydzielanego mu raz dziennie, na wieczór. Potem ma się znaleźć pod nadzorem duchownego i zostać oddzielony od innych oraz odesłany do pracy na roli. Powinien nieustannie być zaprzątnięty modlitwą i prosić o wybaczenie z pokutnym lamentem. W klasztorze zawsze ma chodzić pod nadzorem i pieczą 2 duchownych braci, i nigdy nie dopuszczać się dłuższej prywatnej rozmowy albo zażyłości z młodymi.
Kara wymierzana w klasztorach św. Fruktuoza mnichom krzywdzącym chłopców i młodzieńców jest niezwykle surowa. Dla porównania: mnisi, którzy kłamią, kradną i posuwają się do rękoczynów lub krzywoprzysięgają w sposób niegodny sług Chrystusowych zgodnie z tą regułą mają być najpierw napominani przez starszych, następnie trzykrotnie przyprowadzeni przed braci i przestrzegani, a dopiero potem wysmagani i zamknięci w celi na trzymiesięczną pokutę.
Zwróćcie też uwagę, że kara jest wymierzana publicznie. To niezwykle znaczące. Nikt nie peroruje, że grzech popełniony sekretnie należy sekretnie odpokutować, by nie gorszyć świeckich, nie spekuluje, co powinny zrobić małoletnie ofiary oraz jak stanowczo powinny przeciwstawiać się sprawcy. Przeciwnie. Tu odpowiedzialność jest jasno nałożona na dorosłych agresorów.
Niezwykłe jest jeszcze coś.
Z ustawodawstwa kościelnego wynika, że dość wcześnie zaczęto się niepokoić duchownymi deprawującymi chłopców (sturpatores puerorum – za synodem w Elwirze, pocz. IV w.). Pedofilia nie pojawiła się bowiem znienacka w XX w. wskutek rewolucji seksualnej i paskudnego rozpasania naszych czasów, a w każdym razie nie sądzę, by dało się o tym przekonać tych wszystkich czcigodnych średniowiecznych mężów, który ją dostrzegali w kościelnych instytucjach.
Zwykle ówczesne kościelne ustawodawstwo nie miało na celu ochrony dzieci, tylko potępienie i ukaranie grzechu, zwanego grzechem sodomskim czy grzechem przeciwko naturze albo niewypowiedzianym grzechem. Wiek osób w tenże grzech – zresztą nie tylko ten – zamieszanych czy nawet dobrowolność uczestnictwa nie były kluczowe. Lecz – co podkreślam – świeckie ustawodawstwo także nie stawało jakoś szczególnie w obronie niewinności dzieci, a praktyka bywała nader parszywa, o czym tu wielokrotnie pisałam.
Św. Fruktuoz żył na długo przed wynalezieniem rodzicielstwa bliskości i dzieciństwa, jakie znamy. W czasach, kiedy dzieciństwo trwało krótko, a jego granicę umieszczano w okolicach dojrzałości płciowej. W czasach, kiedy przemoc była wszechobecna, a dzieci stanowiły de facto własność rodziców. W czasach, kiedy autorytety się spierały, czy dzieci są złe z natury i jak z nich tę przykrą przypadłość wykrzewić wychowaniem. W czasach, kiedy dalece nie wszyscy podążali za św. Izydorem z Sewilli, łącząc wiek chłopięcy z niewinnością, wielu zaś sądziło, że życie monastyczne jest najdoskonalszą ścieżką ku zbawieniu i należy je chronić przed wszelkimi zagrożeniami i za wszelką cenę.
Pomimo to św. Fruktuoz potrafił zobaczyć w dzieciach nie źródła pokusy, zgorszenia czy współwinnego zasługującego na karę, tylko ofiary, które należy chronić. I izolował sprawców.
14 wieków temu!
Nie znam żadnego innego średniowiecznego tekstu, który robi to w równie dobitny sposób.
Notabene, ten unikatowy fragment reguły św. Fruktuoza okazał się nader żywotny. Znal go Regino z Prüm, IX-wieczny opat klasztoru benedyktynów, potem – błędnie przypisany św. Bazylemu Wielkiemu – trafił do „Dekretu” Burcharda, biskupa Wormacji, bardzo wpływowego XI-wiecznego zbioru prawa kanonicznego. W przebraniu Pseudo-Bazylego zawędrował też do innych XI-wiecznych autorów. Ale już nie do XII-wiecznego „Dekretu” Gracjana, będącego podstawą późniejszych zbiorów prawa kanonicznego.
Tradycja i prawo potoczyły się inną koleiną.Mam świadomość, że ten wpis będzie czytany we współczesnym kontekście i długo zastanawiałam się, w jaki sposób go napisać, by nie sprowokować wyłącznie rytualnej wymiany ciosów w komentarzach. Właściwie nie wierzę, że historia jest nauczycielką życia. Nie wierzę, że historia czy tradycja narzucają nam jakiś sposób reagowania na zło. Nie potrzebujemy tekstów sprzed 14 wieków, by zachowywać się przyzwoicie i bronić ofiar, nie oprawców.
Ale czasami chciałabym, żeby tego św. Fruktuoza czytał ktoś oprócz mediewistów.
Źródło:
The Fathers of the Church. Iberian Fathers, vol. 2, ed. Roy Joseph Deferrai et al., Washington: Catholic Univ. of America Press, 1969, choć lepiej byłoby: Zachodnie reguły monastyczne, Tyniec: Wydawnictwo Benedyktynów, 2013, ale akurat nie mam pod ręką.Literatura:
- Elizabeth Archibald, Incest between Adults and Children in the Medieval Wold, [in:] Children and Sexuality. From the Greeks to the Great War, ed. George Rousseau, Basingstoke&NE: Palgrave Macmillan, 2007, pp.. 85-102.
- James Brundage, Law, Sex and Christian Society in Medieval Europe, Chicago: University of Chicago Press, 1987.
- Bogdan Czyżewski, Zadania opata określone w prawodawstwie monastycznym kręgu św. Fruktuoza z Bragi, - Vox Patrum, 75 (2020): 67-88.
- Dyan Elliott, The Corrupter of Boys. Sodomy, Scandal, and the Medieval Clergy, Philadelphia: Univ. of Pennsylvania Press, 2020.Ilustracja: Miniatura z Códice Emilianense, X w., dwóch biskupów, obaj śliczni.
reshared this
Kierunkowy74 i Brie Mmm reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
Pod koniec pierwszej dekady XVI w. stało się jasne, że mały Thomas Platter – dla najbliższych Tomilin – nie nadaje się do pasterstwa. Z początku pasał kozy, lecz a to zgubił buty, a to – co gorsza – postradał kozy. Powierzono mu więc zwierzęta łagodniejsze w obejściu i mniej rącze w ucieczce, czyli do krowy. Niestety jako pasterz krów Tomilin również się nie sprawdził. Zważywszy że był ubogim szwajcarskim dzieciakiem z górskiego kantonu Valais, odumarłym przez ojca i podrzuconym przez matkę krewnym na wychowanie, wyczerpał tym samym możliwości zawodowego sukcesu w rodzinnych stronach.Zmartwieni krewni postanowili więc go przeznaczyć do zadań łatwiejszych. Do nauki i kariery akademickiej mianowicie. Trudno. Nie wszyscy się nadają do pasania kóz.
Bo dzisiaj historia na początek nowego roku akademickiego. Oszałamiająca!Ubi sunt, qui ante nos, in mundo fuere?
Niebawem do rodzinnej okolicy zawitał jego starszy kuzyn Paulus, wędrowny uczeń bywały w świecie. Zgodził się zabrać Tomilina ze sobą. Na naukę, choć raczej życia niż łaciny. Bo nie mając żadnego majątku i nie mogąc liczyć na wsparci rodziny, młodzi żaczkowie musieli się sami utrzymać podczas naukowych peregrynacji. Kradli więc, zarabiali śpiewem po karczmach albo żebrali, by nie umrzeć z głodu. Starsi bezwzględnie wykorzystywali młodszych. Rychło wyszło na jaw, że Tomilin ma w zamian za – iluzoryczną – opiekę zdobywać dla kuzyna pożywienie.
Vadite ad superos, transute ad inferos.
Thomas i Paulus wędrowali od miasta do miasta, od szkoły do szkoły, coraz dalej i dalej. Ok. 1515-1518 r. trafili do Wrocławia, by pobierać edukację w cieszącej się dobrą opinią szkole św. Elżbiety. Teoretycznie. Bo Tomilin, musząc wyżywić Paulusa, na naukę nie miał zbyt wiele czasu.
Było w mieście – pisał w swojej autobiografii Thomas – kilka tysięcy studentów i żaczków, żyjących z jałmużny. Niektórzy, jak powiadano, przebywali tu od 20, czy nawet 30 lat, mając swoich żaczków, którzy ich utrzymywali. Ja swojemu bachantowi (czyli Paulusowi) przynosiłem często po sześć razy na wieczór różności do szkoły, gdzie mieszkał. Dawano mi chętnie, gdyż byłem mały i Szwajcar z rodu. W owym czasie, po bitwie pod Marignano, gdzie Szwajcarzy ucierpieli bardzo, tracąc zarazem nimb niezwyciężalności, cieszyliśmy się sympatią wielką. (…)
W lecie chodziłem często nad Odrę, prałem koszulinę, wieszałem na drzewie, by wyschła, potem zaś obierałem kaftan ze wszy, robiłem dołek, wkładałem weń robactwo i przysypawszy piaskiem, stawiałem krzyżyk. W porze zimowej spali żaczki w szkole na ziemi, zaś bachanci w izdebkach, których u św. Elżbiety było około stu. Latem podczas upałów nocowaliśmy na cmentarzu, podesławszy siana zebranego z ulicy, bowiem w sobotę wysypywano je przed domami miasta. Leżeliśmy sobie tedy wygodnie, niby świnie w mierzwie. Gdy deszcz padał, uciekaliśmy do szkoły, a w czasie burzy śpiewaliśmy przez całą nieraz noc z zastępcą kantora responsoria i inne pieśni.
Latem po wieczerzy chodziliśmy czasem do szynków, żebrać o piwo, a podpici chłopi polscy raczyli nas hojnie, tak że nieraz nie mogłem trafić do szkoły, chociaż była odległa zaledwie o rzut kamieniem. W rezultacie jedzenia było w bród, ale nauki bardzo mało.Vivat nostra civitas, maecenatum caritas.
Quae nos hic protegit, quae nos hic protegit.Nie jestem pewna, czy dzisiejsi wrocławscy studenci poczują się w tym opisie wygodnie jak świnie w mierzwie, ale Tomilin wspominał Wrocław – i gościnnych polskich chłopów – z rozrzewnieniem. Przynajmniej dzięki miejskiej jałmużnie najadał się do syta.
Potem powędrowali z Paulusem dalej. Wciąż przymierał głodem. Czasu na naukę nie przybywało. W Bazylei pomagał robić mydło byłemu mistrzowi uniwersytetu wiedeńskiego i chodził z nim po wioskach, kupując popiół. W Ulm żebrał. W Sélestat wreszcie trafił do dobrej szkoły; jak wyznał w swoich wspomnieniach, nie umiał wówczas nic. Miał już 18 lat.
Vita nostra brevis est, brevi finietur.
W Zurichu usiadłem w kącie nieopodal katedry, napisał potem, i poprzysiągłem sobie, że będę się uczył lub umrę.
Venit mors velociter, rapit nos atrociter,
Nemini parcetur, nemini parcetur!I wtedy jego los wreszcie się odmienił. Spotkał mistrza. Uczył się i imał różnych zajęć, by przetrwać. Skręcał sznury, zadowolony, że dało się przy tej robocie czytać. Został nauczycielem domowym. Studiował jednocześnie łacinę, grekę i hebrajski, choć czasami był tak zmęczony, że zasypiał podczas lekcji. Potem pracował w drukarni. Zaczął uczyć w szkołach. Założył własną drukarnię. Wydał Institutio christianae religionis Kalwina. Został obywatelem Bazylei. Potem wykładowcą i wreszcie rektorem tamtejszej szkoły miejskiej.
Vivat Academia, vivant professores!
Vivat membrum quodlibet, vivant membra quaelibet.
Semper sint in flore, semper sint in flore!Takie to były dziwne czasy, że mały żebrak został rektorem.
Wspomnienia spisał u końca życia dla starszego z synów, Feliksa. Felix Platter został słynnym lekarzem, jednym z pionierów anatomii oraz psychiatrii, bo nietypowo w tamtych czasach uważał za przyczynę chorób psychicznych zmiany w mózgu, nie złe moce. Drugiego syna, Thomasa, Tomilin również wychował na lekarza.Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus!
Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus!I nie, to nie jest wpis o tym, że świat schodzi na psy, a młodym kiedyś było trudniej niż dzisiaj. Studiowanie w każdej epoce jest pełne wyzwań, trudów, cudownej wiedzy i nikczemnych przyjemności. Nadal musimy dokonywać wyborów, niektórych paskudnych. I czasami bywamy chłopakiem, który siedzi nieopodal katedry, poprzysięgając sobie, że będzie się uczył lub umrze.
Kolejnego wspaniałego roku wszystkim, studentkom i studentom, wykładowczyniom i wykładowcom, w wędrówce tym starym, dobrze wydeptanym traktem! Cudownych przygód, moi drodzy!
Gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus!
Cytat z autobiografii Thomasa Plattera za: Źródła do Historii wychowania, wyd. Stanisław Kot, T. 1, Warszawa, Kraków, Lublin, Łódź, Paryż, Poznań, Wilno, Zakopane: Gebethner i Wolff, etc., 1929.
Literatury o Platterach jest w bród, ale moja ulubiona książka to: Emmanuel Le Roy Ladurie, The Beggar and the Professor. A Sixteenth-Century Family Saga, tr. Arthur Goldhammer, Chicago&London: Univ. of Chicago Press, 1997. – I tak, to ten od Montaillou, wioski heretyków.
Po polsku: Jacek Wójcik, Relacja Thomasa Plattera jako źródło do życia codziennego uczniów wrocławskich szkół na początku XVI wieku, - Biuletyn Historii Wychowania, 35 (2016): 7-19.
Ilustracja: Albrecht Dürer.
reshared this
Brie Mmm, Olga Matná-Schrödingerová, Kierunkowy74 i niesluch reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
A jeśli chcecie zrozumieć, co napędzało Rewolucjonistę znad Górnego Renu i podobnych jemu, a nie macie chęci tropić milenarystycznych buntowników i mistycznych anarchistów średniowiecza razem z prof. Normanem Cohnem – którego zresztą polecam, bo czyta się go jak powieść – to sięgnijcie po „Wojnę biedaków” Érika Vuillarda, książeczkę maleńką, lecz cudną.Autor niby śledzi losy Tomasza Münzera, teologa protestanckiego, kaznodziei i przywódcy chłopskiego powstania z początków XVI wieku, czyli jednego z tych bezbronnych proroków, którzy, zanim zostaną zamordowani, usiłują stworzyć ziemski raj, lecz wyznawców prowadzą do niego poprzez morze krwi.
Lecz ani fabuła ani bohater nie są osią tej prozy – i jeśli ich oczekujecie, łatwo tutaj o zawód – tylko marzenie o świecie sprawiedliwym, wędrujące poprzez średniowiecze i wczesną nowożytność wraz z gromadami głodnego, zrewoltowanego plebsu, przekraczające z ludowymi kaznodziejami i samozwańczymi mesjaszami granice, przesączające się spod okładek manuskryptów, kłapiące szczękami drukarskich pras.
Marzenie, które łączy niedosyt ewangelii, ukrywanej przez duchownych pod płaszczem skamieniałej, niepojętej dla ludu łaciny, z głodem całkowicie ziemskim i skręcającym trzewia. I to marzenie przez wieki nie daje się zdławić i nieustannie morfuje, raz obrasta ewangelicznymi frazami, raz podszywa się pod Słowo Boże, a raz wybucha gwałtownością pamfletów nawołujących do rzezi.
Równie zmienna i trudna do określenia jest proza Vuillarda, który z ogromną swobodą przerzuca się pomiędzy gatunkami, od eseju przechodzi do fikcji, ukrywa się bądź wynurza na powierzchnię własnej prozy, na przemian oddala się lub ogniskuje na szczegółach. Jednocześnie ta chłodna, oszczędna narracja ma niesamowity ładunek emocjonalny i – paradoksalnie – ponieważ jest fikcją, odsłania sensy, które niezmiernie trudno zwięźle pokazać w tekście naukowym.
Zresztą zobaczcie sami:
Pięćdziesiąt lat wcześniej popłynęły strumienie gorącej masy, spływały z Moguncji na całą Europę, płynęły między pagórkami wszystkich miast, między literami każdej nazwy, spływały rynnami, płynęły meandrami każdej myśli – i każda litera, każda cząstka koncepcji, każdy znak przestankowy zastygały w kawałeczkach metalu. Umieszczano je w drewnianej szufladzie. Ludzkie dłonie wybierały jeden po drugim i układały słowa, wersy, stronice. Posmarowano je tuszem i potężna siła powoli odciskała litery na papierze. Powtarzano to dziesiątki razy, po czym poskładano arkusze na cztery, na osiem, na szesnaście. Ułożono jedne na drugich, sklejono, pozszywano, oprawiono w skórę. Powstała księga. Biblia.
Tak tedy w ciągu trzech lat wykonano sto osiemdziesiąt sztuk, podczas gdy pojedynczy zakonnik sporządziłby w tym samym czasie tylko jedną kopię Pisma Świętego. I księgi zaczęły się mnożyć jak robactwo w ciele.
Oto więc mały Tomasz Münzer czytał Biblię, dorastał wraz z Ezechielem, Ozjaszem, Danielem, był to wszakże Ezechiel Gutenbergowy, Ozjasz Gutenbergowy i takiż Daniel – i kiedy chłopak zamykał za sobą koślawe, szorujące po ziemi drzwi, tkwił jeszcze długo na dole, w starej kuchni, i przecierał oczy. Nie widział, co widzi ani co powinien widzieć. Był samotny niczym złodziej i niewinny.
Nawet jeśli się zna wszystkie te monografie, począwszy od Elizabeth L. Eisenstein, o wczesnonowożytnej rewolucji druku, trzy krótkie akapity „Wojny biedaków” uderzają z niezwykłą siłą, ponieważ w cudownie obrazowy sposób przypominają, że druk nie był jedynie nowinką technologiczną, że za sprawą Gutenberga wydarzyło się coś wstrząsającego i obrazoburczego zarazem: Oto bowiem Słowo Boże zamknięto w metalu i poddano obróbce brudnymi rękoma drukarskich czeladników, rękoma, które nie dotykały na ołtarzu eucharystii, by mogło wzrastać i potężnieć w językach narodowych. Co Vuillard puentuje cudownie plebejską metaforą robactwa, które – jak przecież świetnie wiemy, odkąd Carlo Ginzburg opisał teogonię według pewnego heretyckiego młynarza – w wyobraźni ludowej bywa powiązane nie tylko z gniciem, ale i ze stwarzaniem i stworzeniem.
Wśród tego wszystkiego, w kuchni, gdzie miesi się ciasto i szlachtuje zwierzęta, mały chłopiec dorasta wśród biblijnych duchów, i na razie wciąż jest niewinny, lecz już staje się złodziejem Słowa, a za chwilę, gdy dorośnie, spróbuje wykraść swojemu Panu i jego ziemskim namiestnikom historię upadku i zbawienia.
Vuillard to mistrz, nic się nie dzieje w jego prozie przypadkowo.
Macie w tych paru pierwszych akapitach książki zapowiedź wszystkiego, co się zaraz wydarzy. Słowo i słuchacza. Chleb i nóż. Żywe robaki i martwe ciało.
I wszystkie chrystologiczne konotacje, które się pomiędzy nimi zawierają i rollercoasterem skojarzeń oraz metafor prowadzą nas w głąb średniowiecznej duchowości.Dawno, dawno temu, kiedy młoda Ania bogobojnie studiowała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, historii średniowiecza uczył ją Leszek Wojciechowski, wówczas jeszcze nie profesor, tylko doktor, mocno już okrzepnięty w sobie, wciąż jednak chudy jak postny kiełbik i równie pryncypialny. W kolejnych blokach chronologiczno-tematycznych dawał nam do przeczytania wielkie ławice źródeł i opracowań, a nieobowiązkowo także literaturę piękną; swoją drogą ciekawa jestem, czy inni wykładowcy również tak robią, czy też to heretyckie podejście do kultury akademickiej.
Podsunął nam mnóstwo oczywistych i nieoczywistych lektur, ale najbardziej jestem wdzięczna za „Ognistego anioła” Walerego Briusowa.
Bo czasami fikcja sięga tam, dokąd nie doprowadzi nas naukowe opracowanie.
Tyle o Vuillardzie.
reshared this
Kierunkowy74 i Jakub reshared this.
#AnnaBrzezińska #Uwolnione z FB
W początkach XII w. Teodoryk, opat z flamandzkiego Saint-Thrond, stracił psa o imieniu Pitulus. Nie porządnego molosa albo szlachetnego charta, tylko maleńkiego pokojowego psiaka, nie większego – jak pisał – od myszy, za to o wielkim rozumie i wesołych czarnych oczach w białej mordce. Pitulus nie miał wiele siły. Czemu więc służył? Jedynie temu, by budzić śmiech u swojego pana. Ktokolwiek cię widział, pisał Teodoryk, ktokolwiek cię znał, kochał cię, a teraz lamentuje po twojej śmierci, która powinna zostać opłakana.
Toteż w odległej głębinie średniowiecza świątobliwy opat, opłakując swojego martwego psiaka, napisał elegię w pięknej łacinie.
Nie przekonuję Was, że w średniowieczu wszyscy desperowali po śmierci swoich zwierząt. Nie wiemy zbyt wiele o zwierzętach hołubionych wyłącznie dla przyjemności ich towarzystwa. Ale życie było trudne – i dla ludzi, i dla zwierząt. Większość psów pracowała. Większość ludzi nie miała czasu bądź umiejętności, by pisać elegie po ich śmierci. Lecz już wtedy istnieli – nieliczni – intelektualiści, którzy uczłowieczali swoich ulubieńców, a po ich śmierci rozpaczali, jakby stracili dziecko, i potrafili tę rozpacz utrwalić piórem dla przyszłych pokoleń.
Mamy skomplikowaną przeszłość, splątaną z bardzo wielu tradycji, także w kwestii umierających/zdychających zwierząt.
A jeśli się Wam wydaje, że w starych dobrych czasach psy nie sypiały w łóżkach właścicieli, to jako ilustracja niemiecki witraż z początku XVI w.
Nie robię w poezji, więc odmawiam tłumaczenia, ale oto cała elegia opata Teodoryka:
‘Flete, canes, si flere vacat, si flere valetis;
flete, canes: catulus mortuus est Pitulus.’
‘Mortuus est Pitulus? Pitulus quis?’ ‘Plus cane dignus.’
‘Quis Pitulus?’ ‘Domini cura dolorque sui.
‘Non canis Albanus, nec erat canis ille Molossus
sed canis exiguus, sed brevis et catulus.
Quinquennis fuerat; si bis foret ille decennis,
usque putes catulum, cum videas, modicum.
Muri pannonico vix aequus corpore toto
qui non tam muri quam similis lepori.
Albicolor nigris facies gemmabat ocellis.’
Unde genus?’ ‘Mater Fresia, Freso pater.’
‘Quae vires?’ ‘Parvae, satis illo corpore dignae,
ingentes animi robore dissimili.’
‘Quid fuit officium? Numquid fuit utile vel non?’
‘Ut parvum magnus diligeret dominus.
Hoc fuit officum, domino praeludere tantum.’
‘Quae fuit utilitas?’ ‘Non nisi risus erat.’
‘Qualis eras, dilecte canis, ridende, dolende,
risus eras vivens, mortuus ecce dolor.
Quisquis te vidit, quisquis te novit, amavit
et dolet exitio nunc, miserando, tuo.
reshared this
Kierunkowy74, Brie Mmm, Olga Matná-Schrödingerová i Przemysław Wala reshared this.
#AnnaBrzezińska #Średniowiecze #Wolność #UkradzioneFB
W 1446 r. przed sądem we francuskim mieście Pamiers stanął niejaki Antoine Simon. Za kradzież. Konkretnie kradzież samego siebie.
Wcześniej Antoine Simon mieszkał ze swoim panem, zasobnym kupcem Ponsem Ferrerem, w Barcelonie. Nie było w tym nic dziwnego, bo szacuje się, że w tamtych czasach nawet 9 % populacji Katalonii stanowili niewolnicy. Ale Antoine'owi Simonowi nie odpowiadało życie w niewoli, więc czmychnął górskim szlakiem na północ, do Francji. W tym również nie było nic dziwnego, choć trasa wiodąca przez Pireneje liczyła ponad 200 km i nie należała do łatwych. Ale w tamtych czasach wśród katalońskich niewolników krążyły już legendy o francuskim powietrzu, które czyni wolnym. Jak zeznał w 1395 r. pewien zbiegły z Walencji czarnoskóry mężczyzna, wystarczy pomieszkać 4 dni na francuskiej ziemi, by stać się wolnym.Zanim w Stanach bowiem powstała kolej podziemna abolicjonistów, w Pirenejach istniała jej średniowieczna protoplastka.
Większość uciekinierów była, jak ich wówczas nazywano, Maurami, czyli niewolnikami afrykańskiego pochodzenia; jednym z nich był właśnie czarnoskóry Antoine Simon. Ale uciekali również Turcy, Bułgarzy czy Rusini. Niektórzy – z niejakim bezwstydem – przebierali się za świątobliwych pielgrzymów. Katalońskie władze, które irytował ten proceder, twierdziły, że w ucieczce pomagali im wolni, żyjący w górach muzułmanie oraz gangi zbiegłych niewolników.
Naturalnie taka ucieczka była przestępstwem. Po schwytaniu zbiega karano; na przykład pewien niewolnik na życzenie swojego pana został przywiązany przed budynkiem sądu i ukarany przynajmniej 50 batami. Ale wcześniej należało zbiega odszukać, czym zajmowali się specjalni poszukiwacze, którzy potrafili po ładnych paru latach dopaść uciekiniera. Oferowano też nagrody. Na przykład w 1413 r. katalońskie władze wynajęły herolda, by ogłaszał 2 razy w roku w Carcassonne, czyli po francuskiej stronie, że ktokolwiek wie, gdzie są zbiegli katalońscy niewolnicy, ma obowiązek przekazać ich katalońskim władzom, te zaś zapłacą mu 10 aragońskich florenów za fatygę.Wskutek interwencji byłego właściciela Antoine trafił do więzienia. Pons Ferrer podnosił przed sądem, że nabył Antoine’a za niebagatelną kwotę 100 aragońskich florenów, niewolnik powinien zostać mu więc bezzwłocznie oddany. Pozwał też pracodawcę Antoine’a. Należąc do wpływowej rodziny kupców i nawigatorów, mógł liczyć na mocne poparcie katalońskich władz.
Lecz Antoine również mógł na coś liczyć: na zdrową sąsiedzką francusko-hiszpańską niechęć oraz obywatelską dumę z odwiecznych mieszczańskich przywilejów.Jego pracodawca zeznał przed sądem, że miał prawo zatrudnić Simona jako wolnego człowieka, gdyż wolność tę gwarantują mu odwieczne zwyczaje i prawa Pamiers, sięgające aż 1228 r. Zgodnie z nimi żaden mieszkaniec Pamiers nie może być niepokojony, kupowany ani sprzedawany przez żadnego świeckiego ani duchownego pana. Gdyby tak nie było, to przecież sam doradziłby mu, żeby uciekał dalej, aż do Tuluzy, najsłynniejszego miasta-azylu dla niewolników.
Tam bowiem już 1203 r. w pewnej sprawie sądowej wszystkie strony postępowania przyznawały, że jest taki lokalny zwyczaj, że nikt z Tuluzy nie może kupić żadnej osoby mieszkającej w Tuluzie ani w pozyskać takiej osoby od kogokolwiek spoza Tuluzy. Kiedy w 1283 r. Tuluza została włączona do królewskiej domeny, spisano miejscowe prawo zwyczajowe, przypominając, że ludzie przybywający, by w Tuluzie osiąść i tu mieszkać, bez znaczenie, skąd są, choćby mieli panów, mogą pozostać wolni od swoich panów i prowadzić tutaj swoje sprawy bez skarg, przeszkód i sprzeciwów swoich panów, a wzmiankowani panowie nie mogą i nie będą przymuszali tych ludzi, żyjących w Tuluzie lub na jej przedmieściach, wedle zamysłu lub widzimisię pana. Dodam, że skala niewolniczych ucieczek do Tuluzy była tak wielka, że Hiszpania podnosiła tę sprawę podczas negocjacji pokojowych, co zaledwie 6 lat przed procesem Antoine’a dało okazję Jeanowi Solacii, urzędnikowi miejskiemu z Tuluzy do wygłoszenia mowy i podnoszenia w niej, że wolność jest naturalnie przedkładana nad inne rzeczy i pożądana przez każdą żywą istotę, i dla każdego, kto prawidłowo rozumuje, jest jasne, że niewola została wprowadzona przemocą i strachem, wbrew pierwszemu prawu naturalnemu.Ale mieszczanie z Pamiers też nie wypadli sroce spod ogona.
Jakiś Jean de Belaybre twierdził podczas postępowania sądowego, że sam urodził się w rodzinie byłego niewolnika, który został uwolniony w Pamiers, bo taki jest tu przywilej. Kupcy zeznający na rzecz Antoine’a przypomnieli kilku niewolników greckiego pochodzenia, którzy wcześniej uzyskali wolność na mocy tej zasady. Ktoś inny zeznał, że niewolnicy mogą żyć w Pamiers wolni, zaś Antoine został ochrzczony i żył jak porządny chrześcijanin, a pojmano go wbrew miejskim przywilejom.Następnie sąd Pamiers – lekceważąc żądanie katalońskich władz i aragońskiej królowej – uznał czarnoskórego Antoine Simona za wolnego człowieka i nowego obywatela Pamiers.
Średniowiecze miewało więcej barw i odcieni niż nam się wydaje.
Literatura w poprzednim wpisie, jak również:
Filip Batselé, Liberty, Slavery and the Law in Early Modern Western Europe. Omnes Homines aut Liberi Sunt aut Servi, Cham: Springer, 2020.
Sue Peabody, An Alternative Genealogy of the Origins of French Free Soil: Medieval Toulouse, [w:] Free Soil on the Atlantic World, ed. Sue Peabody, Keila Grinberg, London&New York: Routledge, 2015.
reshared this
Mat, Enkiusz🇺🇦 i Kierunkowy74 reshared this.